Ali Akbar Velayati, główny doradca Najwyższego Przywódcy Iranu ajatollaha Alego Chamenei, scharakteryzował plany USraela wobec Bliskiego Wschodu. Chodzi w nich o takie przenicowanie mapy tego regionu, aby państwa arabskie tzw. Żyznego Półksiężyca, a więc Syrię i Irak rozbić trwale na 5-8 małych i skłóconych państewek, z których żadne nie będzie w stanie zagrozić Izraelowi.
„Amerykański plan stworzenia nowej mapy Bliskiego Wschodu ma na celu podział Iraku na trzy, a Syrii na pięć małych państewek ,aby zapewnić bezpieczeństwo reżimowi syjonistycznemu” – powiedział Velayati w sobotę. „Syria pozostaje jedynym państwem spośród sąsiadów Izraela, które nie uległo jego przemocy i nie podpisało kapitulanckiego pokoju ani nie zgodziło się na aneksję Wzgórz Golan. Jest złotym ogniwem łańcucha oporu, który chcą zniszczyć syjoniści i poddani im sojusznicy na Zachodzie”.
Łańcuch, o którym mówi Velayati to raczej cienka i przerywana linia, którą można poprowadzić od granicy szyickiego Iranu na zachód, przez szyickie południe Iraku, Bagdad, przez Syrię, Damaszek i na fenicki brzeg Libanu, kontrolowany przez szyicką milicję Hezbollah. To właśnie ten łańcuch najbardziej przeszkadza w planach opanowania Bliskiego Wschodu przez wyjątkowo „nieświęte przymierze” USraela, Turcji i naftowych monarchów z Półwyspu Arabskiego. Ten łańcuch z jednej strony (od wschodu) podtrzymuje Iran, a z drugiej – od zachodu i od niedawna – Rosja. Wejście Rosji do bezpośredniej gry na syryjskim froncie bardzo zamieszało w planach zachodnio-sunnickich.
Na planach tych skorzystać miała bowiem także Turcja, najbardziej strategicznie położone państwo świata i najważniejszy dla Waszyngtonu partner w NATO. Pełni ona w planach USraela trzy osobne role żandarma – dla Lewantu, dla Bałkanów i dla Kaukazu, a ponadto rolę bramkarza Bosforu wobec Rosji, rolę nadzorcy bliskowschodnich rurociągów, rolę strażnika źródeł wody (np. Tygrysu i Eufratu) dla całego regionu, a wreszcie rolę państwa frontowego w ewentualnej wielkiej wojnie z Iranem, w tym rolę państwa, które mogłoby wtedy także wchłonąć strategiczne, naftowe tereny Azerbejdżanu i Turkmenii, gdzie mieszkają ich bliscy, turkojęzyczni kuzyni. Ten krok, obliczony na dalszą perspektywę geopolityczną, byłby także przenicowaniem mapy Azji Środkowej, wymarzonym od dawna uderzeniem w miękkie podbrzusze Rosji i jej ostatecznym wyeliminowaniem z gry z mozliwością zmielenia na drobne.
Powróćmy jednak do Syrii i Iraku, gdzie obecnie rozgrywa zasadniczy, wojenny etap wielkiego planu. Już we wrześniu gen. Vincent Stewart, szef amerykańskiego wywiadu wojskowego (Defence Intelligence Agency, DIA) puścił farbę stwierdzeniem, że Irak i Syria „are unlikely to emerge intact from years of war and sectarian violence” (prawdopodobnie nie wyjdą cało z lat wojny i sekciarskiej przemocy). Stwierdził także, iż nie wierzy aby rząd w Bagdadzie „utrzymał kontrolę nad oddzielnymi regionami w oficjalnych granicach państwa”, i powiedział, że on sam „is wrestling with the idea that the Kurds will come back to a central government of Iraq” (zmaga się z myślą, że Kurdowie mieliby powrócić do centralnego rządu Iraku).
Opinie te powtórzył jak echo, również we wrześniu, szef drugiej wielkiej amerykańskiej centrali wywiadowczej CIA John Brennan, który powiedział, że „the borders of the Middle-Eastern countries have irreparably broken down as a result of war and sectarianism” (granice krajów Bliskiego Wschodu rozpadły się bezpowrotnie w wyniku wojen i podziałów religijnych). „I think the Middle East is going to be seeing change over the coming decade or two that is going to make it look unlike it did,” (Myślę, że Bliski Wschód doświadczy zmian w ciągu najbliższych kilkunastu lat, po których nie będzie już wyglądał tak jak przedtem) dorzucił Brennan stwierdzając, że już obecnie Syryjczycy i Irakijczycy identyfikują się raczej ze swą grupą wyznaniowo-etniczną niż ze swoim państwem.
Rzecznik irackiego MSZ Ahmad Dżamal gniewnie i natychmiast zareagował na te wypowiedzi. „Stanowczo odrzucamy wszelkie amerykańskie sugestie o możliwości rozpadu Iraku”; nahnu narfudu biszhadt 'ejj-aiqatirah al’amerikije il tafakkuk muhtamale lil-iraq) powiedział irańskiej agencji Fars. Po czym, zauważywszy że terroryści działający w Iraku pochodzą z blisko 80 różnych krajów świata dodał przytomnie: „Lepiej by Zachód powstrzymał napływ terrorystów ze swoich krajów zamiast powątpiewać w jedność Iraku”;’inn al-gharbiina maen 'afdal li-tadaffuq al.-irhabiina min biladihim 'ilaa al-eiraq badalaan mina at-taszkiki haula-łahdati al-eiraqi). Bagdad od dawna zna plan USraela rozbioru Iraku i konsekwentnie mu się sprzeciwia.
Rozbicie Iraku przynajmniej na trzy wielkie dzielnice: szyicką na południu, sunnicką w środku i kurdyjską na północy to plan zainicjowany przez amerykańską agresję w roku 2003, od tego czasu konsekwentnie realizowany i już daleko zaawansowany. Secesja irackiego Kurdystanu jest już właściwie faktem po myśli i Turcji i USraela, o czym najlepiej świadczy fakt, że Daesz nawet nie próbował tej dzielnicy naruszyć. Dużym problemem jest natomiast dzielnica sunnicka, przez Daesz utrwalona zbyt daleko na północy (Mosul) ze szkodą dla jej południa (Bagdad) i w obecnej postaci nie mająca szans na samodzielne istnienie jako państwo. Globaliści skupiają się teraz głównie na tym, aby poprzez opanowanie sunnitami pustynnej prowincji Anbar na zachód od linii Eufratu, nie dopuścić do ciągłości linii kontaktu pomiędzy szyicką dzielnicą Iraku a Syrią, bo to by zapewniało most zaopatrzenia i wsparcia z Iranu aż po Liban oraz przeszkodziło w poprowadzeniu głównych rurociągów od Zatoki Perskiej do tureckich portów i dalej. Ten drugi aspekt nie jest jednak problemem zasadniczym, bo w razie niemożności jego przeprowadzenia rolę kurka z naftą i gazem może przejąć Izrael, co na razie jest dla wahabitów propagandowo niewygodne, ale może okazać się konieczne, zwłaszcza gdy w przypadku sukcesów Rosji wzrośnie polityczna niezależność Egiptu i rola Kanału Sueskiego. W świetle dzisiejszych realiów Moskwa byłaby z pewnością dużo bardziej skłonna przystać na taką korzyść dla Izraela niż dla Turcji. Jest to jednak temat na odrębne spekulacje, a może i późniejszą analizę.
W porównaniu z Irakiem, Syria jest o wiele bardziej skomplikowana. Plany jej rozbicia na dzielnice były już także przedmiotem wielu planów i spekulacji, ale tu sytuacja jest tak dynamiczna, że żaden z nich nie biegnie liniowo i nie jest bliski wykonania. Warunkiem podstawowym dla rozbicia Syrii jest odejście prezydenta Assada. Dlatego właśnie tak bardzo nalega na to Waszyngton (i wasalna Bruksela), a tak silnie sprzeciwia się temu Moskwa. Odejście Assada spowodowałoby szybkie oderwanie najbardziej wtedy zagrożonej dzielnicy alawickiej na syryjskim Pomorzu – z grubsza od brzegu morza po rzekę Asi (starożytny Orontes) – z naturalną stolicą w Latakii. Za jej plecami powstałoby zapewne dość ludne państwo sunnickie w Syrii północnej i środkowej (Hama, Homs itp.) być może ze stolicą w Aleppo, najprawdopodobniej silnie uzależnione od Turcji i szachujące Kurdów z południowej flanki, o czym za chwilę. Na południu Syrii, przy granicy z Jordanią bardzo możliwe jest powstanie malutkiego państewka Druzów, które mogłoby szukać oparcia o Izrael, gdzie już obecnie Żydzi mocno ich kokietują (a mają ich trochę u siebie) i usilnie przeciwstawiają reszcie Arabów, nawet rekrutując Druzów do armii Izraela. Nie jest jasny status Damaszku, ale możliwe jest tam odrębne państwo syryjskie, gdzie pomieściłyby się resztki szyitów i chrześcijan – bardzo skomplikowane i ryzykowne, wymagające przesiedleń, wywłaszczeń itp. Na pewno jednak, i to w pierwszej kolejności, powstałoby państewko kurdyjskie wzdłuż północnej dzielnicy z Turcją i w prowincji Hasaka. Pisałem o tym projekcie na moim blogu trzy dni temu, 19 grudnia w materiale pt. Haniebny projekt Kurdystanu.
Kwestia kurdyjska przez kilkadziesiąt lat tak już nabrzmiała, że w żadnym rozwiązaniu nie da się jej teraz pominąć. O ile jednak każde uczciwe podejście musiałoby uwzględniać całość kurdyjskiego problemu, a więc musiałoby być koncepcją utworzenia jednego Wielkiego Kurdystanu poprzez zespolenie dzielnic znajdujących się obecnie w Turcji (45%), Iraku (30%), Iranie (20%) i Syrii (5%), to dążeniem Ankary i Waszyngtonu jest takie wyślizganie Kurdów, żeby dostali tylko dwa kawałki – iracki i syryjski, o trzeci szarpali Iran, ale broń Boże, aby nie uszczknęli niczego z Turcji. W dodatku chodzi o dwa kawałki zupełnie odrębne i możliwie skłócone ze sobą. Kurdowie, jak chyba wszyscy górale, są swarliwi i tkwią we własnych, tradycyjnych waśniach i niechęciach, przez co jak dotąd nietrudno ich przeciw sobie rozgrywać. W irackich górach rządzi cyniczny klan Barzanich, starych lawirantów kolaborujących z Turcją i Zachodem przeciw Bagdadowi i Teheranowi. Ich ludzie mówią dialektem sorani (z zapisem w alfabecie arabskim), a ci z Turcji – dialektem kurmandżi albo zazaki (z zapisem alfabetem łacińskim, jak w całej Turcji). Kurdowie irańscy mówią dialektem sine albo gurani, uważanym za odrębny język i zapisywany alfabetem arabskim w wersji perskiej. Kurdowie z Syrii nie różnią się bardzo od tych z Turcji, także politycznie, i dlatego są zwalczani przez armię turecką. Plan jest taki, aby wzdłuż granicy, tam gdzie w swoim czasie Syria pozwoliła im się osiedlać, gdy uciekali z Turcji przed prześladowaniami, wykroić dla nich z północnego grzbietu Syrii długą polędwicę pseudo-Kurdystanu i kazać im się nią zadowolić tak aby zapomnieli o swej ojczyźnie za tą granicą i nie rościli żadnych pretensji wobec Turcji. Rozwiązanie jest to żadne, raczej jątrzące i odłożone „na święty nigdy”, ale globalistom takie właśnie odpowiada najbardziej:„kurt mutlu ve koyun canlı” (wilk syty i owca cała) – możnaby ująć to po turecku, a w wersji interpretacyjnej “Kurd zadowolony i Turcja ocalona”. O sprawie kurdyjskiej z pewnością będziemy słyszeć coraz częściej, bo nie da się jej zamieść pod turecki dywan, nawet ten najpiękniejszy – “hereke”.
Gdyby chodziło tylko o „nowy porządek” w Lewancie, głównie kosztem Arabów i Kurdów, świat zachodni z pewnością dałby się do tego przekonać i na taki plan by przystał, może nawet z ochotą. Uwalniając falę uchodźców do Europy Zachodniej (choć tylko w 1/3 pochodzi ona z krajów arabskich) USrael umiejętnie wytwarza w europejskiej opinii publicznej klimat sprzyjania interwencji na Bliskim Wschodzie, rozbudza wrogość wobec islamu i czyni sobie podatny grunt dla realizacji swoich imperialistycznych planów. Im więcej namąci, tym bliższe ich spełnienie.
Najważniejsze jest jednak to, że plan ten wcale się nie kończy na Bliskim Wschodzie. Już Velayati zwrócił także uwagę na fakt, że służby specjalne USraela tworzą różne formację dżihadystów w taki sposób, aby przede wszystkim walczyły one ze sobą i we wzajemnej walce zużywały rozbudzoną energię świata muzułmańskiego, wynikającą zresztą w dużej mierze także z jego demograficznego wigoru i ogromnych różnic majątkowych. Np. Afganistan, gdzie powstał rodzimy ruch talibów, dostał dodatkowo duży zastrzyk w postaci saudyjskiej al-Qaidy, a obecnie przenosi się tam również filia lewantyńskiego Daeszu, który z al-Qaidą ma ostro na pieńku. W Jemenie, do tradycyjnego konfliktu pomiędzy szyicką rewoltą Houthich, a inwazją koalicji wahhabickiej z Arabii Saudyjskiej, dodaje się także oddziały Daeszu jako trzecią siłę zbrojną. “To czego jesteśmy dziś świadkami – powiedział Velayati – włączając w to powstanie al-Qaidy w Afganistanie oraz Daeszu w Lewancie, ma na celu zdławienie islamskiego przebudzenia i zniszczenie prawdziwego łańcucha oporu narodów muzułmańskich poprzez utopienie go w terroryzmie i skompromitowanie w ten sposób islamu w oczach reszty świata”.
Afganistan i Jemen to kraje muzułmańskie. Islamski dżihadyzm może stać się jednak w rękach globalistów wygodnym narzędziem do rozwalania od wewnątrz tych państw, gdzie muzułmanie stanowią znaczącą mniejszość – jak Rosja (Tatarzy, ludy północnego Kaukazu), Chiny (Ujgurowie), Indie (muzułmanie Hindustanu i Bengalu), RPA (Kapsztad) itp. Znajdzie się więc bat także na BRICS i kraje Szanghajskiej Organizacji Współpracy. Można także od wewnątrz podminować Europę, gdzie najważniejsze kraje mają już nowe wielomilionowe mniejszości muzułmańskie. Ktoś to wszystko dobrze obmyślił i sprytnie tym zarządza. Nazywa się to conflict management i stało się dziś najważniejszą sztuką geopolityki.
BOGUSŁAW JEZNACH