Współcześnie, my Polacy chcielibyśmy, aby „Lietuvisi” stali się na powrót naszymi braćmi – Litwinami. Podobne marzenia pojawiały się w czasie drugiej wojny światowej (i przed nią).
Okazały się jednak myśleniem życzeniowym. Już prędzej bowiem, nasi wiecznie rozgrymaszeni bracia woleli podówczas wieszać swoją flagę obok swastyki, niż ramię w ramię prowadzić walkę obok Wileńskiej AK. Dziś natomiast, jako niezbędnej do przyjaźni z nimi, wymagają postawy, abyśmy zachowali bierność, gdy krzywdzą mniejszość polską na Litwie.
Czy to właśnie tę postawę nazywali „strategicznym partnerstwem”? W gruncie rzeczy bowiem prowadzą odgórnie politykę kolonialną. Czynią to wobec polskich autochtonów, stanowiących nadal większość, w najbardziej przez nich pożądanej i w gruncie rzeczy niedawno przejętej prowincji.
Administracja litewska i media, wydają się być często – tak w swym zakłamaniu bezczelne, iż gdyby wierzyć we wszystko co piszą to wyłoni się wkrótce niezwykły obraz. Nie tylko odwrotny do omawianego, iż to „Lietuvisi” dyskryminowani są w Polsce, ale i wręcz na zarządzanej przez nich samych Litwie (co więcej, na samej Wileńszczyźnie).
Gdy napisałem poprzednie zdanie, można mi wierzyć lub nie, przypomniała mi się nagle pewna dziewczyna z Litwy, o której nie miałem zamiaru pisać. Darzyliśmy się wyjątkową antypatią. Może już nawet nie ze względu na to, iż miała inne poglądy, ale nie potrafiła spokojnie tolerować moich.
Sam byłem do bzdur, opowiadanych przez podobnych ludzi przyzwyczajony, a nie wszędzie warto interweniować. Moja tolerancja stała się niestety jednostronną. To ona w ramach polemik ze mną (na długo przedtem), jako kontrargument do faktu, iż litewscy Polacy są dyskryminowani, stwierdziła, że i Litwini („Lietuvisi”) na Litwie też są. Potraktowałem to wtedy jako tekst człowieka szalonego, którego twierdzenia mógłby wykorzystać Latający Cyrk Monty Pythona.
Ale dziś wiem, że w tym szaleństwie jest metoda. Jak się okazuje – propagandowa i jak głupio by to nie brzmiało, posiada ona swoje wyjaśnienie, a co zadziwiające: bywa efektywna, w gruncie rzeczy „gobbelsowska”.
Trudno nie zauważyć, znając dokładnie realia wileńskie, że Polacy, którzy poddają się dobrowolnie lituanizacji (nie tylko kulturowej, ale także w komplecie, z promowanymi nacjonalistycznymi poglądami) – mają na Lietuvie łatwiej. Przestają być ludźmi trzeciej kategorii, lecz powoli awansują, jako, w zależności od postawy – mniej lub bardziej godni zaufania.
Wśród Polaków litewskich, prócz tych walczących o swoje prawa, lub stawiających bierny opór, znajduje się jednak grupa, którą spokojnie można określić jako odpowiednik lietuvskich „volksdeutschów” (Nie mylić z Polakami nieświadomymi, którzy są inną kategorią). Wspomniana koleżanka, zawsze była ich przedstawicielką, ale spotkałem takich ludzi więcej na swojej drodze. W staraniu Polaków na Litwie o ich własne prawa pełnią rodzaj V kolumny.
Szowinistycznie nastawieni urzędnicy litewscy wykorzystują ich, niczym tuby propagandowe, wysyłając, by powiedzieć Polsce i światu, że wszystko z Polakami na Litwie jest w porządku. Zaznaczam, że czym innym jest np. młody Polak, chowany pod kloszem, który plecie bzdury nie znając realiów, bo niejednokrotnie potem przekonuje się jak jest. Nie jego wina.
Mówię tu o zupełnie innych delikwentach, czyli tak zwanej wojującej głupocie w służbie nacjonalistycznej Lietuvy. To jedna z propagandowej broni, obok pewnej grupki Polaków z Macierzy, którzy za zaszczyty i przywileje objęli rolę lietuvskiego lobbingu w Polsce. Promują m.in. tzw. „strategiczne partnerstwo” na charakterystycznych, jednostronnych warunkach.
To wszystko już jednak w historii Polski było. Widząc i porównując szansę Lietuvisów na Wileńszczyźnie trzeba skonstatować, iż ze stanowiącymi tam większość autochtonicznymi Polakami, to oni – przyjezdni mają nieporównywalnie lepsze warunki. Niejednokrotnie, gdy się je solidnie pozna, można odnieść wrażenie, iż sprawiają oni rolę wyższej kasty, niczym Niemcy w utworzonej na polskim terenie etnicznym Generalnej Guberni.
Dobrze, iż nie ma wojny, katastrofy humanitarnej, a przy tym masowych egzekucji i rozstrzeliwań, bo i swoje w czasie wojny „Lietuvisi” u boku III Rzeszy (a nawet sowietów) na Wileńszczyźnie pokazali. A co ważniejsze nie odcięli się od tej przeszłości, ani jej nie potępili. Zdarza się wręcz, że osoby zasłużone w wielokrotnych mordach na masową skalę traktują z honorami.
Wspomnianym porównaniem można zilustrować administracyjne przejęcie – etnicznie polskiej ziemi, fatalną politykę wobec Polaków i usprawiedliwianie swoich czynów jakąś wydumaną historią. Np. w czasie wojny Niemcy zawsze mogli powoływać się na niemieckość różnych terenów z czasów średniowiecza.
Każdy zaś opór podziemia w Warszawie – okupowanej, kolonizowanej i zniemczanej, może nie tak masowo jak Kraków, czy żywiołowo jak Zamojszczyzna, ale – powodował u Niemców dwa rodzaje reakcji. Nie tylko zachwianie poczucia ich własnego bezpieczeństwa na nieswoim, lecz uważanym za swoje i przyswajanym terytorium. Drugą reakcję stanowiły powszechne represje.
Ludność polska dostawała oczywiście codzienną dawkę informacji o targnięciu się na „spokojnych” niemieckich funkcjonariuszy, urzędników, żołnierzy, którzy wszelako nic nikomu nie zrobili, albo słyszała o zamachu na niemieckie dzieło odbudowy Generalnego Gubernatorstwa. I jeśli by słuchać okupacyjnych gazet i gadzinówek, to mielibyśmy wrażenie, iż to właśnie Niemcom, na terenie Polski działa się wtedy krzywda, nie polskim autochtonom.
To wszystko z koegzystencją niemieckiej propagandy o praniemieckości ziem polskich, miało przekonać, że represyjne działania niemieckie są przezorne, konieczne. Usprawiedliwione – zarówno historycznie, przez „sprawiedliwość” dziejową, jak i przez zachowanie „polskich bandytów”.
Każde bowiem działanie „bandytów” powodowało strach, wzrastający tym bardziej, im bardziej polski etnicznie wokół Niemców był jeszcze teren, zanim, rzecz jasna zmieniłoby to ostateczne zwycięstwo III Rzeszy. Bali się niemieccy cywile na kolonizowanej Zamojszczyźnie, będąc na nieswojej ziemi i to z całą pewnością. Bała się z pewnością, osiedlona na tamtych pięknych terenach rodzina Kellerów, tam też urodził się Horst Keller, przyszły prezes Międzynarodowego Funduszu Walutowego, a w latach 2004-2010 prezydent Niemiec.
Po pewnym czasie Niemcy ewakuowali ich wraz z innymi grupami kolonistów ze względu na zagrożenie, tj. nasiloną działalność polskiej partyznatki. Czyż jednak mogła równać się ich sytuacja oraz obawa z obawami polskiej ludności autochtonicznej? Gdy więc słyszę dziś głosy wymagające empatii wobec Lietuvisów, którzy na Wileńszczyźnie prowadzą skandaliczne rządy, najczęściej podparte jest to argumentem: „A jakbyśmy się czuli, gdyby to pod Warszawą stanowiła większość obca ludność”.
Dalej niejednokrotnie słyszy się teksty o ich obawie, silnym poczuciu zagrożenia przewagą Polaków. Ale niestety, „wiedziały gały co brały”. „Lietuvisi” brali ziemię, nienależącą do nich: prawnie i etnicznie, na której ostatnią wolną wolę wyrazili autochtoniczni mieszkańcy, poprzez np.: prowadzenie z okien ostrzału, w czasie walk gen. Żeligowskiego z wojskami Litwy Kowieńskiej, czy ewentualnie biorąc udział w operacji „Ostra Brama”, wieszając polskie flagi itp.
Zresztą oddziały Żeligowskiego, dokonującego pozorowanego buntu rekrutowały się przeważnie z ludzi, pochodzących z Wileńszczyzny lub Litwy historycznej. To paradoks czego żądają dzisiaj „Lietuvisi”, chcąc odwrócić historię do góry nogami. Oni właśnie, którzy stanowili tam mniejszość jeszcze przed Unią Polsko-Litewską (względem ludności wschodniosłowiańskiej – ruskiej która łatwiej przyjęła w ciągu dziejów kulturę polską i dała nam wspaniałych synów), a za czasów Żeligowskiego nie więcej niż 2% – każą przepraszać za okupację.
To są tragikomiczne żarty obliczone na ludzi nieznających historii i realiów, lub szkodzących Polakom z premedytacją. Dziś niestety, jakkolwiekby nie mówić i „Lietuvisom” dobrze nawet życzyć, to nie zachowują się oni, ani na jotę jak gospodarze na Wileńszczyźnie, a szkoda mogliby. Zachowują się jak okupanci uciskający dyskryminacją ludność, w – z góry zaplanowaną przez siebie formę do pieczenia, a przed włożeniem do piekarnika.
Dobry gospodarz, jeśli uważa się za pana terenów, musi sam w pierwszej kolejności wykazywać się empatią, wobec mieszkańców, nad którymi sprawuje pieczę. Chyba, że nie widzi się właśnie w roli gospodarza, lecz uzurpatora i złodzieja, który natychmiast musi zniszczyć – świadczące o tym dowody, w obawie, iż ktoś to odkryje i przy pierwszej sposobności majątek mu odbiorą (I takimi obawami karmią swoje społeczeństwo, sami Polaków prowokując na zasadzie „samospełniającego się proroctwa”).
Czy są zatem obiektywne przesłanki, by te obie sytuacje porównywać? Znaku równości oczywiście obiektywnie być nie może, z kilku powodów. Choćby z tego, że realia wojenne są i były z grubsza inne. A „prawie” niczym w reklamie piwa Żywiec czyni dużą różnicę. Porównywać jednak można, by ocenić czy są przesłanki do stwierdzenia niepokojących podobieństw występowania rzeczy złych, czy nie. Niestety trudno ich nie zauważyć.
Różnice jednak też zawsze będą i to nie tylko względem wojny czy pokoju. Wileńszczyzna przy Litwie Kowieńskiej, czy to w wersji sowieckiej, czy też współczesnej – pozostała, a Niemcy, póki co na teren Polski nie wrócili. Tereny polskie wzięli sobie sami – przemocą, a Republika Litewska przyjmowała ją zazwyczaj za pośrednictwem totalitarnych złodziei. To zabrzmi może „radykalnie”, ale taka jest prawda.
I nikt by nawet tego braciom z Lietuvy nie wyrzucał, gdyby zachowywali się porządnie wobec mniejszych od siebie: litewskich Polaków. Niejednokrotnie na usprawiedliwianie procederu dyskryminacji obrońcy dyskryminatorów wskazują dość kuriozalny argument, że „Lietuvisów” jest dziesięć razy mniej niż Polaków (!). W związku z powyższym – mogą się ich bać.
Litewskich Polaków jest 10 razy mniej od „Lietuvisów” i to nie powstrzymuje tych ostatnich od zachowań, które nie są usprawiedliwione. Ile razy słyszymy argument: „A gdyby pod Warszawą osiedliła się, stanowiąca większość niepolska ludność, [jako nawiązanie do Polaków mających pod Wilnem przewagę etniczną], to czy Polakom by to się podobało, czy by się nie bali?” – reagujmy. Mówmy, że jest dokładnie odwrotnie, bo to Polacy stanowią ludność autochtoniczną i to oni mają większe prawo się bać.
Naturalnym u Polaka, także wileńskiego jest reakcja zobaczenia w „Lietuvisach”, brata. To odruch szlachetny. Gdyby tylko oni sami swoim postępowaniem (Z pewnością z udziałem sił zewnętrznych: tolerujących ten proceder, a posiadających główny głos w UE Niemców i mających w tym nie mniejszy interes Rosjan) nam tego nie uniemożliwiali – mogłoby być nie tylko lepiej, ale wręcz zupełnie inaczej.
Ci Polacy w Macierzy i za miedzą, którzy na usługach dyskryminatorów pomagają tworzyć dla rzeczy złych zasłonę dymną, wcale w tym nie pomogą. Akceptacja rażąco widocznego zła (i każdego innego) jako środka do celu, niezależnie nawet jeśli jest szlachetny (choć równie dobrze może być podły) zawsze powiela zło.
Aleksander Szycht