— Od samego kontaktu z beczkami chłopaki mieli mdłości, wymiotowali, piekła ich skóra. Po pewnym czasie zorientowali się, że nie można przy tym palić papierosów, bo z twarzy schodzi skóra — relacjonuje saper, który na poligonie został zmuszony do utylizacji toksycznych odpadów. Żołnierze dostawali rozkaz. Mieli przenosić beczki wypełnione chemikaliami, wrzucać je do dołów na poligonie, uzbrajać, wysadzać i o nic nie pytać. Pracowali bez żadnych zabezpieczeń. Jeśli ktoś się gorzej poczuł i chciał jechać do szpitala, dowódcy grozili mu wyrzuceniem z armii. Śledztwo w tej sprawie prowadzi prokuratura. Zarzuty usłyszało już ponad 20 osób.
- Z relacji żołnierzy oraz materiałów prokuratorskich wiemy, że detonacje organizowano na poligonach w Orzyszu, w Ustce, Nowej Dębie, Drawsku Pomorskim oraz pod Bydgoszczą
- Wysadzania odpadów poprodukcyjnych Nitro-Chemu organizował Wojskowy Instytut Techniczny Uzbrojenia pod pretekstem badań naukowych. Prokuratura twierdzi, że badania były fikcyjne. Potwierdzają to żołnierze
- — Jeżeli byłyby badania, to swoim ludziom powiedziałbym: „słuchajcie, będzie więcej materiału, więcej wybuchów, będą mocniejsze”. Ale niczego takiego nie było. Nie było żadnego sprzętu pomiarowego. Gdyby był, to bym o tym wiedział, bo byłem w strefie zero — mówi saper
- Podczas gdy szkodliwe substancje detonowali żołnierze, to ogromne wynagrodzenie pobierała prywatna spółka. Jej właścicielem był były kierownik Zakładu Badań Uzbrojenia Artyleryjskiego w Wojskowym Instytucie Technicznym Uzbrojenia ppłk Janusz W., objęty zarzutami udziału w zorganizowanej grupie przestępczej
- Podczas przygotowywania tego artykułu do publikacji został odwołany związany z badaniami i wskazany w prokuratorskich dokumentach jako członek grupy przestępczej prezes Nitro-Chemu Piotr Kasprzak
To był 2017 r. Michał [imię zmienione] pojechał na poligon w Orzyszu w charakterze sapera. Przez pierwsze dni on i inni żołnierze z elitarnej 6. Brygady Powietrznodesantowej z Krakowa wykonywali typowe ćwiczenia saperskie. Jednak trzeciego lub czwartego dnia dowódca wyznaczył jego i jeszcze kilku żołnierzy do zadania, które nazwał specjalnym.
W wyznaczonym miejscu na poligonie czekał już na nich mjr Marcin M., ówczesny szef szkolenia saperów w brygadzie, dziś z zarzutami za udział w zorganizowanej grupie przestępczej. Niebawem przyjechały tam wojskowe jelcze i stary wyładowane beczkami. Michał i jego koledzy mieli za zadanie wyładować beczki. — Wtedy szkolenia schodziły na bok. Mieliśmy szybko te beczki zrzucać — opowiada Marek [imię zmienione], również saper 6. brygady.
— Ludzie bez żadnego zabezpieczenia wchodzili na paki jelczy, żeby te beczki wyrzucać. Po jakimś czasie jeden z kolegów założył maskę przeciwgazową, bo tam się nie dało oddychać. Mówił, że nawet przez maskę to przechodziło — opowiada Marek.
Robota była ciężka nie tylko dlatego, że każda z beczek zawierała 200 litrów nieznanej żołnierzom substancji. — Gorsze było to, że po samym kontakcie z beczkami pojawiały się mdłości, a to był dopiero początek dolegliwości — wspomina jeszcze inny żołnierz.
„Mamy nosić, wysadzać i się nie interesować”
Po tamtym dniu saperom wydawało się jednak, że uczestniczyli w jednorazowym wydarzeniu, do którego nie będą musieli wracać. Jednak z początkiem drugiego tygodnia poligonu wojskowe ciężarówki z beczkami wróciły. Od tamtej pory przyjeżdżały dzień w dzień.
Zmieniały się tylko ekipy saperów z 6. Brygady, bo tym samym ludziom trudno było znieść tak częsty kontakt z toksynami. Tym bardziej że za całe wyposażenie ochronne służyły im tylko własne mundury i rękawiczki, o ile któryś je ze sobą zabrał, bo żołnierze nie byli uprzedzani, z jakimi substancjami będą mieć do czynienia. — Słyszeliśmy od dowódców, że mamy nosić, wysadzać i się nie interesować — opowiada Marek.
— Jeżeli chodzi o zawartość beczek, to saperzy muszą się znać na materiale. Więc jak to zobaczyłem po raz pierwszy, to widzę przecież, że to jest trotyl sproszkowany. Bryły kompletnie niewymiarowe. To widać z automatu, że to jest odpad. Zwykle beczki mają odpowiednie oznaczenie, ale na tych nie było żadnych nalepek — mówi Michał.
Przez pierwsze trzy dni przyjeżdżały jedynie beczki, ale potem także materiał w kartonach. Żołnierze pamiętają, że kartony były przesiąknięte i przelewała się przez nie nieznana im, śmierdząca i lepka ciecz. Dostali jednak rozkaz, by te kartony przenosić ręcznie. Michał był w grupie, która wykonywała to zadanie. Pamięta intensywny słodkawy odór. Nie wie jednak, co było w kartonach, bo były zamknięte. Po około 10 minutach kontaktu z kartonami żołnierze odczuwali zawroty głowy i mdłości.
— Ja miałem jedynie mdłości, ból i zawroty głowy. Leciała mi też krew z nosa po każdej takiej robocie, jak się wieczorem kładłem spać — relacjonuje Michał. — Wiem, że wśród innych żołnierzy zdarzały się także omdlenia oraz poparzenia chemiczne, więc musiało być tam coś żrącego, albo mocno toksycznego.
Podobne symptomy przytaczał w rozmowie z nami inny żołnierz w odniesieniu do podobnych detonacji na innym poligonie: — Od samego kontaktu z beczkami chłopaki mieli mdłości, wymiotowali, piekła ich skóra. Po pewnym czasie zorientowali się, że nie można przy tym palić papierosów, bo z twarzy schodzi skóra — opowiadał. — Były też poparzenia chemiczne. To były odkryte miejsca: dłonie, szyje, okolice nosa i ust, a także na zgięciach kończyn. Takie zaczerwienienia, jakby ktoś miał parcha.
„Był rozkaz, było wykonane, bo z mjr. M. nikt nie dyskutował”
Od naszych rozmówców dowiadujemy się, że żołnierze zgłaszali te symptomy do wyższych dowódców. — Tylko że u góry siedział mjr M. i on mógł to blokować — słyszymy. — Nasi medycy ratowali nas, czym mogli. Po prostu tamowali krwawienie z nosa. Na całą resztę dostawaliśmy leki przeciwbólowe. Ale nikt nie podjął decyzji, żeby jechać do szpitala na badania.
— Ktoś nawet chciał jechać do szpitala, ale dowódcy straszyli nas komisją lekarską. Powiedzieli, że komisja stwierdzi, że taki żołnierz będzie niezdolny do służby i go z wojska wywalą — mówi Marek.
— Był rozkaz, było wykonane, bo z mjr. M. nikt nie dyskutował. Jeżeli ktoś coś powiedział, to albo szybko był zwolniony, albo przenoszony, albo delegowany na drugi koniec Polski — dodaje Michał.
Po wyładowaniu przez żołnierzy materiałów na poligonie w Orzyszu na podłogach ciężarówek zostawał mokry, śmierdzący nalot. — Deski podłogowe były na tyle przesiąknięte, że po powrocie z poligonów były wymiany desek w tych autach — słyszymy.
„Na koniec dowódca strzelił sobie wybuch 2,5 tony. Wtedy ludziom powypadały szyby z okien”
Najpierw żołnierze przynosili z ciężarówki partie beczek i kartonów do wskazanych dołów. Potem pojawiała się ekipa specjalistów od detonacji. Uzbrajali każdą sztukę i wszyscy oddalali się w bezpieczne miejsce. Następowało sześć detonacji — po jednej w każdym dole. Następnie żołnierze przynosili kolejne materiały z ciężarówek, a saperzy je uzbrajali. I znowu sześć detonacji. Tak przez cały dzień.
Z początku saperzy umieszczali po trzy beczki lub kartony w każdym dole, ale eksplozje były tak silne, że skarżyli się na nie okoliczni mieszkańcy. Wtedy zmniejszono liczbę do dwóch sztuk jednorazowo. Wojsko było już wtedy uczulone na skargi mieszkańców, bo w kwietniu tego samego roku doszło do poważnego incydentu.
— Na zakończenie poligonu ówczesny dowódca kompanii Ż. strzelił sobie jako ostatni wybuch 2,5 tony. To było 12 beczek. Wtedy ludziom powypadały szyby z okien. Zrobiła się z tego straszna afera. Wojsko, zamiast ćwiczyć, to wstawiało ludziom szyby w okna. Podobno też coś im płacili, żeby siedzieli cicho — dowiadujemy się.
Inny żołnierz dodaje: — Byłem na poligonie, gdzie było mnóstwo tych beczek z odpadami. Widziałem, jak do jednej dziury wrzucali po kilka beczek. To była już broń masowego rażenia. Tyle że to wylatywało w powietrze i tyle. Takich rzeczy nie powinno się robić albo chociaż żołnierzom trzeba zapewnić skafander, maski i rękawiczki. Ale my nic takiego nie dostaliśmy. Potem rzygali, źle się czuli.
— Wiecie, kto na poligony przywoził te beczki? — pytamy.
Jeden z saperów szybko odpowiada: – Nam dowódcy i instruktorzy mówili, że te ciężarówki są z WITU. Przy wybuchach też byli jacyś ludzie z WITU. Z daleka obserwowali te wysadzania. Przyjeżdżali taką białą terenówką.
Inni żołnierze też mówią, że kilkukrotnie widzieli przy detonacjach starszych mężczyzn w mundurach polowych Wojska Polskiego, ale bez żadnych dystynkcji. Dodawali, że przyjeżdżało też białe auto z napisem WITU, a w nim mężczyźni po cywilnemu.
Wojskowy Instytut Techniczny Uzbrojenia to placówka naukowo-badawcza, która wówczas współpracowała z 6. Brygadą Powietrznodesantową, a także z czołowym producentem materiałów wybuchowych w państwach NATO bydgoskim Nitro-Chemem.
Kiedy skierowaliśmy do WITU pytania o charakter prowadzonych wówczas badań, instytut odpowiedział: „WITU realizował pomiary oddziaływania wybuchu na budynki i obiekty wokół granic poligonów […]. Badania przyczyniły się znacząco do poprawy bezpieczeństwa działań prowadzonych na poligonach, z uwzględnieniem skutków ich szkodliwego oddziaływania na obiekty budowlane zlokalizowane w granicach oraz wokół granic poligonów”.
Tylko czy mieszkańcy miejscowości wokół poligonów wiedzieli, że ich gospodarstwa zostały poddane takim badaniom? — Takich informacji nie mam i mieszkańcy też nie mieli. Mieszkańcy skarżyli się i nadal skarżą się na hałasy z poligonu. Szczególnie uciążliwe było to kilka lat temu. Wysyłałem nawet pisma w tej sprawie do MON — mówi Zbigniew Włodkowski, burmistrz Orzysza.
A czy saperzy, którzy detonowali ładunki, wiedzieli, że biorą udział w badaniach? — Jeżeli byłyby badania, to sam swoim ludziom powiedziałbym: „słuchajcie, będą robione badania, będzie więcej materiału, więcej wybuchów, będą mocniejsze”. Ale tam niczego takiego nie było. Nie było żadnego sprzętu pomiarowego. Gdyby był, to bym wiedział, bo przecież byłem w strefie zero — mówi Michał.
Inny żołnierz dodaje: — To był zwykły wał, a nie jakieś badanie, czy szkolenie. Choć dla sapera to było ciekawe. Wielki wybuch, ogromna kula ognista, ale jak się stało w pobliżu, to było strasznie toksyczne. Już wtedy zaczęliśmy między sobą mówić, że to jest jakiś przekręt i prędzej, czy później, to się komuś odbije czkawką.
Wersję sapera potwierdzają materiały prokuratorskie. Dowiadujemy się z nich, że chodziło o pozorną usługę w postaci zdetonowania materiałów wybuchowych, w celu badań fali uderzeniowej i sejsmicznej na poligonach. W rzeczywistości prowadzono detonacje, aby zutylizować zalegające w magazynach Nitro-Chemu poprodukcyjne, odpadowe materiały wybuchowe.
– Rozmawiałem o tym ze służbami – opowiada nam jeden z wielu przesłuchiwanych w sprawie żołnierzy. – Byli tak wściekli, że chyba 12 osób ze mną rozmawiało. Chcieli ukrócić to jak najszybciej, żeby gnoju nie było. Zarzuty dostał na pewno Marcin M., ale o tym wiedziało więcej oficerów. Jeżeli ma się wgląd w karty nagród batalionu, to ten, kto dostawał najwyższe nagrody, był umoczony.
Zorganizowana grupa przestępcza
W tych samych materiałach prokuratury czytamy, że podczas gdy szkodliwe substancje detonowali wojskowi saperzy, to wynagrodzenie za pracę pobierała prywatna spółka Aqua Technics. Jej właścicielem był ówczesny kierownik Zakładu Badań Uzbrojenia Artyleryjskiego w WITU ppłk Janusz W. Także on ma dziś zarzuty dotyczące udziału w zorganizowanej grupie przestępczej.
Z dostępnych dokumentów wiemy, że tylko za detonacje przeprowadzone na jednym z poligonów wojskowych w kwietniu 2021 r. spółka ta zainkasowała 613 tys. zł. Można się jednak spodziewać, że z całego procederu wyciągnęła wielokrotność tej sumy, bo według naszych informacji detonacje trwały co najmniej od kwietnia 2017 r. do kwietnia 2021 r.
Trzecim, być może najważniejszym elementem tego trójkąta, był wytwórca materiałów wybuchowych Nitro-Chem. To właśnie poprodukcyjne, odpadowe materiały tej spółki — jak informują prokuratorskie dokumenty — były wysadzane na wielu polskich poligonach, z pominięciem zasad korzystania z nich obowiązujących w Siłach Zbrojnych RP.
Śledztwo obejmuje 22 osoby
Po publikacji pierwszego artykułu, w którym ujawniliśmy proceder, z dziennikarzem Onetu skontaktował się Piotr Kasprzyk, od kilku miesięcy prezes Nitro-Chemu, wcześniej szef pionu badawczego WITU. W prokuratorskich dokumentach został wymieniony jako członek zorganizowanej grupy przestępczej.
Piotr Kasprzak twierdzi, że w całej tej sprawie jest osobą niewinną. — Nie zostałem przesłuchany ani przez prokuraturę, ani żandarmerię, ani inne służby — powiedział.
Zapytaliśmy więc, dlaczego znalazł się w prokuratorskich dokumentach? — W strukturze firmy są szefowie, kierownicy oraz dyrektorzy i umowy, które są sporządzane w różnych częściach instytutu, przechodzą przez kolejne szczeble akceptacji. Ja byłem szefem pionu badawczego – powiedział.
WITU, w którym Piotr Kasprzak już nie pracuje, odpowiedziało nam jednak, że to właśnie on osobiście nadzorował wybuchy na poligonach oraz pośrednio pracę ppłk. Janusza W., jednego z najważniejszych hersztów grupy oskarżonej o oszustwa, pranie brudnych pieniędzy, wystawianie lewych faktur, a także o przestępstwa korupcyjne, skarbowe oraz te przeciwko środowisku.
Od 17 grudnia Piotr Kasprzak nie pracuje już także w Nitro-Chemie. Kiedy przygotowywaliśmy ten artykuł do publikacji, został odwołany ze stanowiska prezesa przez radę nadzorczą spółki.
Śledztwo obejmuje do tej pory 22 osoby. Prokuratorzy badają możliwość popełnienia przez te osoby w sumie ponad 140 przestępstw.
O możliwych skutkach zdrowotnych detonacji nikt nie poinformował mieszkańców okolic poligonów
Po przeczytaniu pierwszego z naszych artykułów, w którym zawarliśmy wstępne informacje na temat detonacji na poligonach, Michał zrobił sobie badania lekarskie. Przyznaje, że kiedy pracował przy substancjach z Nitro-Chemu, nie myślał, że mogą być toksyczne. O ich toksyczności nie informowali żołnierzy także dowódcy z 6. Brygady.
— Wiadomo, narzekaliśmy, że syf, że śmierdzi, że jednego boli głowa, drugiemu jest niedobrze, trzeci ma zawroty — mówi. — Ale dopiero później, jak służby wzięły się za Marcina M., to zaczęliśmy łączyć kropki.
Michał, a także kilku innych jego kolegów, czekają na wyniki badań lekarskich. W prokuratorskich dokumentach czytamy, że toksyczne substancje na poligonach unieszkodliwiano w taki sposób, że mogło to zagrozić życiu lub zdrowiu ludzi, oraz spowodować obniżenie jakości wód, powietrza i powierzchni ziemi.
O możliwych skutkach zdrowotnych detonacji nikt nie poinformował także mieszkańców okolic wojskowych poligonów, na którym utylizowano szkodliwe substancje, co potwierdził nam burmistrz Orzysza.
Z relacji żołnierzy oraz materiałów prokuratorskich wiemy, że detonacje organizowano nie tylko na poligonie w Orzyszu, ale także w Ustce, Nowej Dębie, Drawsku Pomorskim oraz pod Bydgoszczą. Mimo prokuratorskiego śledztwa i już powszechnych informacji o możliwym zagrożeniu skażeniem miejsc wysadzeń, żołnierze-saperzy nadal tam ćwiczą. — Przy każdej detonacji toksyczny materiał, który wówczas wysadzano, idzie w górę, a ludzie to wdychają — mówią żołnierze.
Źródło: onet.pl
Dodaj komentarz