Polska straciła dekadę. „Skala marnotrawstwa jest wielka”

Niezależny dziennik polityczny

Jest jak w diagnozie: co jest przyczyną alkoholizmu? Ano picie alkoholu! Podobnie z niemal najniższymi w Europie inwestycjami prywatnymi Polsce. Powód? Klimat inwestycyjny po prostu – mówi w rozmowie z WNP PL prof. Paweł Wojciechowski z Instytutu Finansów Publicznych.

  • – Czy BIZ (bezpośrednich inwestycji zagranicznych – przyp. red.) w Polsce mogło być więcej? Zapewne. Część inwestorów wycofała się albo do naszego kraju nie weszła, kiedy wysłuchiwała gromkich nawoływań, że „musimy repolonizować spółki” – przypomina prof. Paweł Wojciechowski z Instytutu Finansów Publicznych, ekonomista, były minister finansów i były wiceminister spraw zagranicznych.
  • – Być może „proinnowacyjne” pieniądze były źle wydawane… Afera w Narodowym Centrum Badań i Rozwoju może być tu czubkiem góry lodowej i należy się przyjrzeć, czy np. finansowanie produkcji gier komputerowych, kwalifikuje się jako wydatki na badania i rozwój – wskazuje nasz rozmówca.
  • – Walka z populizmem to także starcie o lepszą gospodarkę i – per saldo – lepszą jakość życia  – akcentuje ekonomista.
  • Prof. Paweł Wojciechowski będzie gościem i panelistą XVI Europejskiego Kongresu Gospodarczego w Katowicach (7-9 maja 2024 r.). Zapraszamy do rejestracji!
  • Osnową części pytań stały się „Rekomendacje biznesu dla rządzących” – czyli obserwacje i wnioski, sformułowane przez przedstawicieli firm i ekspertów podczas konferencji EEC Trends (Warszawa, 8 lutego 2024 r. ), zorganizowanej przez Grupę PTWP. Obszerny wywiad z prof. Pawłem Wojciechowskim ukaże się niebawem w najnowszym numerze Magazynu Gospodarczego Nowy Przemysł.

Niemal dekada stanowczo zbyt niskich, w dodatku spadających z czasem inwestycji (w relacji do PKB) oznacza dla polskiej gospodarki nie tylko niedostatek rozwoju zdolności wytwórczych, ale i spowolnienie modernizacyjnych zmian (m.in. transformacja energetyczna, Przemysł 4.0) – to mocno akcentuje biznes. „Jeśli chodzi o inwestycje, to w Polsce można mówić o straconej dekadzie. Cenę za to dopiero zapłacimy” – tak radykalnie ocenia sytuację Sławomir Dudek, prezes Instytutu Finansów Publicznych. Czarne spojrzenia… Przerysowane? 

– Zgadzam się z dr. Dudkiem. Mówiąc o utraconej dekadzie, ma on zapewne na myśli nie tylko niską stopę inwestycji na poziomie makro, ale coś, co trudno zmierzyć, ponieważ dotyczy szczebla mikro, czyli marnotrawstwa w konkretnych państwowych spółkach.

Była to epoka utraconych szans rozwojowych, polegająca na psuciu instytucji oraz propagowaniu kultury zawłaszczania, która miała zapewnić utrzymanie władzy. Choć nie możemy mówić o kryzysie w ujęciu makroekonomicznym, to jednak mieliśmy do czynienia z transformacją regresywną.

Najlepiej to opisuje triada Frederika Mishkina. Według tego amerykańskiego ekonomisty kryzys można ułożyć w triadę składającą się z trzech etapów: asymetrii informacji, negatywnej selekcji oraz pokusy nadużycia.

„Skala marnotrawstwa i utraconych korzyści – w wyniku złego zarządzania mieniem państwowym, w tym firmami z udziałem państwa, jest wielka”

Z takim kryzysem mieliśmy właśnie do czynienia w Polsce w ostatnich latach… Z modelu Mishkina wynika, że im mniej widzimy, tym gorzej. Mniejsza transparentność zwiększa ryzyko niegospodarności, a nawet korupcji. A z mniejszą przejrzystością mamy do czynienia zwłaszcza w kwestii zarządzania majątkiem państwowym. Bo w strefie finansów publicznych, choć mocno osłabione, nadal funkcjonują jakieś bezpieczniki, choćby kontrole Najwyższej Izby Kontroli. A powinno nas to szczególnie interesować, gdyż rola państwa w naszej gospodarce  znacząco wzrosła, a standardy zarządzania – dramatycznie spadły.

Skala marnotrawstwa i utraconych korzyści – w wyniku złego zarządzania mieniem państwowym (w tym firmami z udziałem państwa) – jest wielka. Wspomnę tu tylko o chybionych posunięciach i wyrzuconych pieniądzach w takich projektach jak CPK (Centralny Port Komunikacyjny – przyp. red.), inwestycje w elektrowni w Ostrołęce czy przekop Mierzei Wiślanej.

A to zapewne tylko wierzchołek góry lodowej, ponieważ przejrzystość zarządzania w spółkach Skarbu Państwa spadła. Przypomnę, że np. kontrolerzy NIK nie byli wpuszczani do Orlenu po fuzji z Lotosem, mimo iż udział Skarbu Państwa w Orlenie wzrósł prawie do 50 proc. Uzasadnione są zatem obawy, że – wskutek braku przejrzystości – skala nadużyć przekracza najśmielsze wyobrażenia.

Wielu informacji zresztą jeszcze nie znamy, ruszyły audyty… Dopiero wtedy dowiemy się, czy pokusa nadużycia się zmaterializowała.

„Pilnowanie kodeksowego interesu spółki okazało się fikcją. Zamieniono go na bliżej nieokreślony 'interes Skarbu Państwa’”

Przedsiębiorcy przekonują, że „zamiast tworzyć fundusze na rozwój innowacji czy dotować technologiczne projekty państwo powinno skupić się na wprowadzaniu ulg podatkowych na rzecz innowacji, preferencyjnego opodatkowania dla innowatorów”. Ulgi są, ale biznes uważa, że średnio skuteczne i bardzo proceduralnie skomplikowane. Państwo naprawdę może mieć tu uniwersalny lek na tę innowacyjną defensywę polskiej gospodarki? 

– Inwestycje… Jak w diagnozie: co jest przyczyną alkoholizmu? Ano picie alkoholu! Podobnie jest z niemal najniższymi w Europie inwestycjami prywatnymi Polsce. Powód? Klimat inwestycyjny po prostu…

Fatalny Polski Ład, łamanie praworządności przez poprzednią administrację, czyli ustawiczne naruszanie trójpodziału władzy, upolitycznienie wymiaru sprawiedliwości, niestabilność przepisów itd. Słowem: zły klimat inwestycyjny – poza częścią gospodarki stymulowaną przepisami, grantami i preferencjami dla inwestorów zagranicznych (co wynikało także z globalnej sytuacji).

Wróćmy do Strategii na rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju, firmowanej przez Mateusza Morawieckiego. Zakładała ona nie tylko przyrost inwestycji do poziomu 25 proc. PKB (faktycznie w zeszłym roku poniżej 17 proc.), ale obligowała też rząd do posunięć, które spowodują, że Polska przestanie być montownią, a zostanie gospodarką opartą na wiedzy, czyli de facto – na innowacjach.

Problem i w tym, że nie do końca było właściwie wiadomo, jakie to miałyby być innowacje, więc pojawiły się „wielkie projekty”, w postaci budowy polskiego promu-widmo, luxtorepedy, Izery… Sprowadzały się one jedynie do haseł i slajdów. 

To wszystko miały realizować spółki Skarbu Państwa. Okazało się, że – oględnie mówiąc – nie są do tego przygotowane.

Brak przejrzystości sprzyjał negatywnej selekcji kadr, odrodziło się znane z PRL-u zjawisko nomenklatury, która wiernie, ale niestety dość biernie realizowała plany „zgodnie z linią” partii.

Pilnowanie kodeksowego interesu spółki okazało się fikcją. Zamieniono go na bliżej nieokreślony „interes Skarbu Państwa”, który ostatecznie zdegenerował się do takich czy innych profitów dla rządzących. Jaskrawym przejawem politycznej korupcji stały się wpłaty partyjnych nominatów rozlokowanych po spółkach na partyjne konta politycznych mocodawców. Jedynym jaśniejszym punktem były właściwie inwestycje zagraniczne.

„Większość polskich firm podąża raczej ścieżką koreańską, opierając się na razie na imitacjach”

À propos inwestycji zagranicznych… Owszem, konsekwentne je wspierajmy, ale stawiajmy też wymagania dotyczące transferu wiedzy i technologii z zagranicy. I starajmy się jednak wyrównywać szanse między krajowym i obcym biznesem – postulują polscy przedsiębiorcy. No ale przyciąganie BIZ za pomocą rozmaitych bonusów nie jest przecież naszym wynalazkiem – to zjawisko na świecie powszechne.

– Ulgi w Polsce są tak skonstruowane, że dotyczą przede wszystkim firm innowacyjnych. 80 proc. tego rodzaju bonusów w SSE (rozciągniętych po całym kraju od 2018 r.) otrzymali inwestorzy zagraniczni.

Czy BIZ w Polsce mogło być więcej? Zapewne. Część inwestorów wycofała się albo do naszego kraju nie weszła, kiedy wysłuchiwała gromkich nawoływań, że „musimy repolonizować spółki”. W praktyce dotyczyło to zwłaszcza sektora bankowego (m.in. Alior, Pekao, wcześniej EdF). Były też próby „wrogich prywatyzacji”, takie jak „lex TVN” czy też podporządkowania tego medialnego koncernu polityce PiS.

Już wszyscy wiedzą, iż „Polska nie chce być montownią”, że zmierzamy się „wyrwać z pułapki średniego dochodu”, że „gospodarka oparta ma wiedzy”. Tyle że nie rozstrzygnęliśmy definitywnie, jakich to innowacji w naszym kraju chcemy…

Transfer technologii przychodzi z zagranicy, ale może też być kultywowany i wzmacniany w kraju. Pod warunkiem wszakże, że widać synergię między szkołami wyższymi i biznesem, który chce opierać swą przewagę konkurencyjną na innowacyjności.

A to w naszych warunkach nie jest wcale takie proste. Większość polskich firm podąża raczej ścieżką koreańską, opierając się na razie na imitacjach. Nie ma w tym nic złego, zwłaszcza że produkuje się taniej (a często i lepiej) niż na Zachodzie, bo jednak w dalszym ciągu mamy przewagę w kosztach jednostkowych pracy; swoje też robią korzyści lokalizacyjne i relatywnie duży rynek zbytu.

Co pan precyzyjnie ma na myśli, wspominając rozmaitych drogach innowacji?

– To, jaki model innowacji przyjąć w Polsce. Czy bardziej w typie izraelskim, gdzie – mówiąc w wielkim skrócie – szczególnie mocne są powiązania startupów z kulturą venture capital (VC) i private equity (PE) – plus plasowanie tychże startupów na NASDAQ, późniejsza ich sprzedaż i komercjalizacja) – ale i ze świetnie rozwiniętym zapleczem badawczo-rozwojowym w szkołach wyższych. A może  w typie rozwiniętego modelu koreańskiego, opartego na imitacjach? A może wykorzystać model estoński, który bardzo mocno wchodzi w e-administrację, szerokopasmowy Internet? W Polsce nigdy nie było głębszej refleksji na ten temat!

Mamy już mocno rozwiniętą infrastrukturę – tzw. penetracja (dostępność) Internetu w naszym kraju przekroczyła 86 proc., czyli niewiele odstajemy od średniej unijnej (88 proc.). Niestety większa luka występuje w kompetencjach cyfrowych. Polacy są znacznie mniej biegli cyfrowo (43 proc. wobec średniej unijnej na poziomie 54 proc.).

Od średniej europejskiej odstajemy też w puli patentów na liczbę mieszkańców, notujemy ich osiem razy mniej niż w Niemczech. Polska szczyci się, że ma znakomitych informatyków, ale mnóstwo z nich pracuje za granicą (często zdalnie z Polski). Przykłady można mnożyć…

Co dalej? Czy spróbować intensywnie nasycać Polskę inwestycjami technologicznymi poprzez fundusze VC czy PE – przez kolejne rundy finansowania nowych technologii? Albo może przez mądrzej skonstruowane ulgi podatkowe na działalność B+R (badania i rozwój – przyp. red.)?

Dziś nakłady na badania i rozwój w naszym kraju wynoszą ok. 1,4 proc. PKB, czyli ok. 40 proc. poniżej średniej UE – 30. Notujemy jeden z najszybszych wzrostów wydatków na ten cel we Wspólnocie, ale niestety – pomimo tego przyrostu – luka produktywności do średniej unijnej zwiększa się, a nie maleje.

Być może „proinnowacyjne” pieniądze były źle wydawane… Afera w NCBiR (Narodowym Centrum Badan i Rozwoju – przyp. red.) może być tu czubkiem góry lodowej i należy się przyjrzeć, czy np. finansowanie produkcji gier komputerowych, kwalifikuje się jako wydatki na B+R. I tu znów kłania się triada Mishkina…

„Życie jest coraz bardziej skomplikowane, a przepisy – coraz bardziej współzależne”

Ale nie samą innowacją człowiek żyje… „Regulacyjne stymulatory działań na rzecz zrównoważonej gospodarki muszą uwzględniać ekonomiczne realia, by motywować i przekonywać, a nie zmuszać i zniechęcać” – wskazuje biznes. I nie tylko PKB, ale Indeks Rozwoju Ludzkiego (HDI) powinien być brany pod uwagę w polskiej długookresowej strategii rozwoju, jeśli chcemy efektywnie dążyć do zrównoważonej gospodarki. To przejawy coraz wyraźniejszej społecznej twarzy biznesu: mocny już świadomościowy przełom czy twarda konieczność konkurencyjna?

– Tu rzeczywiście doszło do trwałych zmian paradygmatu. Oczywiście PKB nadal jest cennym i użytecznym wskaźnikiem, ale na przykład w inwestycjach długoterminowych mocno zwraca się dziś także uwagę na inne aspekty – m.in. na ESG, w tym ochronę środowiska, czynniki społeczne czy jakość rządzenia gospodarką (stabilne regulacje).

To rutynowa już część myślenia i oceny, które gospodarki są bardziej konkurencyjne i atrakcyjne dla inwestorów. Dopomagają w tym właśnie takie wskaźniki jak HDI, czy OECD-owski Better Life Index (BLI).

A co z przełożeniem owych indeksów na planowanie makro: polityki gospodarczej i rozwoju kraju?

– To bardzo trudne, bo jednak mierzą one pewne zmiany tylko następczo. Nie ma zresztą modeli wszechogarniających wszystkie elementy gospodarcze i społeczne, w pełni holistycznych, które wykazywałby złożoność wpływów takiej czy innej polityki gospodarczej.

Życie jest coraz bardziej skomplikowane, a przepisy – coraz bardziej współzależne. Tak na poziomie regulacji międzynarodowych (w naszym przypadku: najczęściej unijnym), krajowych, ale również na poziomie decyzji firm, mających np. powiązania transgraniczne w ramach międzynarodowych korporacji. To zaś prowokuje taką masę zależności i komplikacji, że w zasadzie nie jest możliwe przewidywanie, jakie precyzyjnie takie, a nie inne skutki polityka wywrze w konkretnych indeksach.

Oczywiście nie powinno to prowadzić do myślenia „nic się nie da” ani do dystopii (czyli niewiary w zmianę). Przeciwnie: powinniśmy się starać coraz bardziej holistycznie ogarniać zmiany w ujęciu horyzontalnym. I przy tym prosto formułować cele („proste podatki”), bo inaczej jeszcze dodatkowo komplikujemy – i tak już skomplikowaną z natury rzeczy – społeczno-polityczno-gospodarczą rzeczywistość.

Powiada pan: „Życie jest coraz bardziej skomplikowane, a przepisy coraz bardziej współzależne”. Skóra cierpnie, gdy się obserwuje, jak mnożące się niby króliki przepisy otaczają i ludzi, i firmy…

– Nie łudźmy się, nie zaklinajmy rzeczywistości: przepisów będzie więcej, a nie mniej! Thierry Breton, unijny komisarz ds. rynku wewnętrznego i usług, zapowiedział wprawdzie zmniejszenie regulacji o 25 proc., ale nie podał bazy dla tej redukcji.

Mamy duży dystans do nadrobienia w sferze dobrej legislacji. Receptą, by zapewnić stabilność, ale i jakość stanowionego prawa, jest czas. A tu z cierpliwością przedsiębiorców jest nie najlepiej.

Ważny dla kształtowania prawa, praktycznego jego stosowania, ale też – patrząc szerzej – życia społecznego, politycznego, dla gospodarki wreszcie jest jeszcze jeden aspekt… Nie jest bez znaczenia, że po zmianie rządu jesteśmy postrzegani jako państwo-lider, które poradziło sobie z populizmem.

Populizm definiowany jest przez Holendra Casa Mudde jako ustrój, w którym rządzący mienią się obrońcami „zwykłych ludzi” przeciwko „nieuczciwym” elitom. Populizm w ostatnich latach przybrał na sile, zwłaszcza ten prawicowy, a najważniejsze organizacje międzynarodowe na świecie traktują to zjawisko jako jeden z kilku najważniejszych trendów. 

To o tyle ważne, że wybory zbiegły się w czasie z przełomową publikacją na łamach „American Economic Review” – pismo to opublikowało badania, udowadniające negatywny wpływ populizmu na gospodarki – niezależnie od tego, czy jest on lewicowy, czy prawicowy.

Z tych badań (próba państw przez 120 lat ich historii) wynika, że koszty gospodarcze rządów populistów prowadzą po 15 latach do PKB na głowę mieszkańca niższego aż o 10 proc. – w porównaniu ze scenariuszem niepopulistycznym.

Dlatego walka z populizmem to zatem także starcie o lepszą gospodarkę i – per saldo – lepszą jakość życia.

Źródło: wnp.pl

Więcej postów

1 Komentarz

  1. Populizm oznacza racjonalne konstruowanie gospodarki państwa w celu zwiększania dobrobytu obywateli, wzmacnianie wolności, samowystarczalności, niezależności i państwa i obywateli bez tych wszystkich ideologicznych pojęć. „(..)jeśli chcemy efektywnie dążyć do zrównoważonej gospodarki”. Jak słyszę słowo „zrównoważony”, to wiem, że mam do czynienia z ideologią, a nie z ekonomią. „Zrównoważony rozwój” w zestawieniu z istniejącym już bizancjum prawnym to czysta aberracja. Może w pierwszej kolejności czas stworzyć „zrównoważenie” prawne.

Komentowanie jest wyłączone.