
Ponad dwa razy mniejsza dzietność kobiet i liczba zawieranych małżeństw, trzy razy więcej rozwodów i dzieci pozamałżeńskich – takie zmiany dokonały się na polskiej wsi w III RP. Wprawdzie liczba mieszkańców nieco wzrosła, ale tylko… dzięki napływowi miastowych na przedmieścia. Klasyczna wieś starzeje się i wyludnia. Konsekwencje dla gospodarki są i będą bardzo poważne.
Z najnowszych danych demograficznych wynika, że w żadnym innym miejscu Europy nie odnotowano tak szybkiego spadku dzietności, jak na polskiej wsi po upadku komunizmu.
Polska wieś: dzietność tąpnęła wraz z liczbą małżeństw
Polskie miasta, zwłaszcza te największe, przeszły rewolucję obyczajową i seksualną ze sporym opóźnieniem do Zachodu, ale w roku 1990, kiedy rodziła się III RP, większość gwałtownych zmian w tym obszarze miały już za sobą. W efekcie kluczowe wskaźniki demograficzne – dzietności i urodzeń oraz małżeństw i rozwodów – niewiele różniły się tam od średniej europejskiej. Na tym tle polska wieś jawiła się jako bastion tradycyjnych wartości – z wszelkimi tego demograficznymi konsekwencjami.
Spójrzmy na dane.
Miasto vs. wieś w Polsce w 1990 r.:
- Współczynnik dzietności kobiet – 1,6 (średnia europejska) vs. 2,6 (153 proc. średniej europejskiej)
- Nowo zawarte małżeństwa (na 1000 mieszkańców) – 5 (z czego 55 proc. wyznaniowe) vs. 10 (95 proc. wyznaniowe)
- Rozwody i separacje (na 1000 mieszkańców) – 1,5 vs. 0,5
Miasto vs. wieś w Polsce w 2024 r.:
- Współczynnik dzietności kobiet – 1,1 vs. 1,2
- Nowo zawarte małżeństwa (na 1000 mieszkańców) – 4 (z czego 30 proc. wyznaniowe) vs. 5 (59 proc. wyznaniowe)
- Rozwody i separacje(na 1000 mieszkańców) – 1,8 vs. 1,1.
Jak widać, że w ciągu ponad trzech dekad od upadku komunizmu w Polsce współczynnik dzietności Polek w miastach zmalał z 1,6 do 1,1, a więc o niespełna połowę, natomiast na wsi – z 2,6 do 1,2, czyli PONAD DWUKROTNIE. Na zdecydowanej większości terenów wiejskich wskaźniki demograficzne w ogóle nie różnią się już dziś od tych notowanych w miastach, a coraz częściej bywają o wiele gorsze.
WAŻNE: współczynniki dzietności w metropoliach wojewódzkich – zwłaszcza w Warszawie, Krakowie, Gdańsku i Wrocławiu oraz Rzeszowie – są wyraźnie wyższe niż na wsi. Ma to związek z dużym napływem młodych kobiet do dużych miast. W efekcie „rolnik” permanentnie szuka żony i przeważnie nie może jej znaleźć…
Widać to po wskaźniku nowo zawartych małżeństw: w miastach spadł o 20 proc., a na wsi – znów – DWUKROTNIE. Jedyne, co w tym obszarze wciąż mocno odróżnia miasto od wsi, to wpływy Kościoła: większość zawieranych na wsiach małżeństw (choć już nie tak przytłaczającą jak 35 lat temu) stanowią związki wyznaniowe, podczas gdy w miastach jest to od dawna mniejszość. Co istotne – rok 2024 był drugim z kolei, w którym w skali całego kraju (miasto + wieś) małżeństwa wyznaniowe stanowiły mniej niż połowę (47 proc.) ogółu nowo zawartych.
Kiedy na przełomie wieków polska wieś zaczęła szybciej niż kiedykolwiek ścigać we wskaźnikach demograficznych polskie miasto, profesor Józef Pociecha, jeden z nestorów demografii i statystyki, tłumaczył mi, że to całkowicie normalne zjawisko obserwowane w całej Europie – choć w poszczególnych regionach przebiegało w innym czasie i w różnym tempie. Zaczęło się w („wyzwolonej obyczajowo”) Skandynawii i przetoczyło się na Zachód przez północ kontynentu, w tym Niemcy, Belgię i Holandię, docierając do Wielkiej Brytanii – ale z przyczyn lokalnych omijając Irlandię (trwała tam przez lata wojna narodowo-religijna); jak się okazało – na chwilę: w XXI wieku Zielona Wyspa przeszła proces bezprecedensowo szybkiej sekularyzacji i laicyzacji (vide: „Irlandia wstaje z kolan”).
W latach 70. i 80. XX wieku rewolucja obyczajowo-demograficzna objęła całą zachodnią Europę, w tym południowe Włochy, a wkrótce także Hiszpanię i Portugalię, które po dekadach odrzuciły zblatowaną z Kościołem dyktaturę obierając drogę demokracji i sekularyzacji, a w 1986 r. weszły do UE, co przyspieszyło cały proces.
W każdym kraju zmiany dokonywały się najpierw w metropoliach, potem w pozostałych miastach i na końcu na wsi. Na polskiej wsi wszystko odbyło się w przyspieszonym tempiem.in. dlatego, że wielu jej mieszkańców na początku XXI wieku, a zwłaszcza po wejściu do UE (2004), migrowało na Zachód. Obyczajowej rewolucji sprzyjało też upowszechnienie… telewizji satelitarnej, a potem internetu. Niezależnie od miejsca urodzenia i zamieszkania wszyscy bez wyjątku osiedliśmy w tej samej globalnej wiosce.
Spadek dzietności w Polsce: efekt „rozpasanej konsumpcji” czy „wzrostu odpowiedzialności”?
W przestrzeni publicznej toczy się ostry spór o powody drastycznego spadku dzietności w krajach zachodnich, czy szerzej – rozwiniętych i materialnie aspirujących (bo spadek dotknął także Chiny). Znaczna część prawicy doszukuje się przyczyn tego zjawiska w radykalnej zmianie „tradycyjnego modelu rodziny”, a właściwie w masowym odrzucaniu go przez większość kobiet oraz wzroście aspiracji zawodowych i ekonomicznych pań. Równolegle Kościół Katolicki od zawsze zwracał uwagę na pokusy i skutki konsumpcyjnego stylu życia i dostrzega w nich główny powód kilka razy mniejszej niż jeszcze 100 lat temu liczby urodzeń, a w konsekwencji – starzenia się i kurczenia populacji Europy. Mówiąc najprościej, spadek urodzeń ma być, w ujęciu triumfującego obecnie w świecie odłamu prawicy pochodną dwóch zjawisk: feminizmu i konsumpcjonizmu. Co logiczne, prawicowcy coraz bardziej otwarcie domagają się więc odwrócenia tych trendów.
Paradoksalnie, kapłanem i przywódcą tej kontrrewolucji ogłosił się Donald Trump – pławiący się w luksusach z trzecią żoną. Jest w tym jakaś logika: obecny prezydent USA spłodził z tymi trzema kobietami pięcioro dzieci, co daje współczynnik dzietności na poziomie 1,66. Dokładnie taki, jaki mają obecnie Stany Zjednoczone.
Wróćmy jednak do Polski. Faktem jest, że po nastaniu kapitalizmu Polki i Polacy z epoki permanentnego niedoboru wszystkiego i kupowania większości dóbr w systemie państwowej reglamentacji (czyli na kartki) bardzo szybko wskoczyli w epokę powszechnego nadmiaru. Z kraju bardzo biednego przeistoczyliśmy się w kraj relatywnego dostatku. Można się sprzeczać o faktyczny odsetek osób żyjących poniżej minimum socjalnego, a nawet poniżej poziomu egzystencji, ale faktem jest, że statystyczny(a) obywatel(ka) III RP spożywa codziennie dwa razy więcej kalorii niż mieszkaniec schyłkowego PRL-u i ma w szafie więcej ubrań i butów niż jego (jej) mama, babcia i wszystkie ich koleżanki zgromadziły przez całe życie. Co więcej – nigdy nie powie, że ma dość. Żądzę konsumpcji rozpala w nas wszechobecna reklama napędzająca współczesny kapitalizm. I niekoniecznie musi to być reklama wprost. Częściej jest to treść przeczytanej wiadomości, oficjalny lub podprogowy przekaz filmu, albo coś, co wpadło nam w oko na tik-toku lub instragramie.
Profesor Pociecha wyjaśniał mi lata temu, że kapitalizm całkowicie przenicowuje hierarchię wartości: aby otrzymać pożądaną dawkę dopaminy i endorfin, aby zwyczajnie dobrze się czuć, musisz mieć ciekawą pracę i jeszcze ciekawsze zajęcia po niej oraz otaczać się fajnymi rzeczami, najlepiej upragnionymi przez innych. Wielu wydaje się, że właśnie to przydaje im wartości i sensu. Problem w tym, że w tak wyobrażonym – i poukładanym – świecie coraz trudno znaleźć miejsce na dziecko.
Zwykle młodzi w tym momencie protestują tłumacząc, że wcale nie ulegają żądzy konsumpcji i nie mają zaburzonego systemu wartości, tylko – starają się być odpowiedzialni. Tylko dlatego bardziej niż kiedykolwiek w historii kalkulują: czy stać mnie na dziecko, czy pogodzę rodzicielstwo z zarabianiem pieniędzy i realizacją pragnień?
Profesor Pociecha mówił mi, że w gruncie rzeczy zjawisko to trzeba uznać za pozytywne, choć niekoniecznie wynika ono z większej dojrzałości i odpowiedzialności współczesnych pokoleń. Ludzie mają możliwość robienia kalkulacji, bo dzięki powszechnej antykoncepcji, promowanej także w środowiskach religijnych (katolicyzm należy tu do wyjątków) oddzielili seks od prokreacji. Przez długie stulecia nie można było mówić (ani nawet myśleć!) o planowaniu rodziny. Na polskiej wsi jeszcze kilka dekad temu obowiązywała prosta zasada: ile dzieci się przytrafi („Bóg da”), tyle trzeba urodzić i wychować. Miało to przy tym silne uzasadnienie ekonomiczne: wprawdzie trzeba było wyżywić „kilka gęb więcej”, ale też przybywało – jakże potrzebnych – rąk do pracy w polu. Pracowało się od małego.
Profesor Pociecha mówił całkiem otwarcie, że jest wysoce prawdopodobne, iż większość Polaków urodzonych na wsi w czasach PRL-u lub wcześniej to ludzie w sporej mierze z tzw. wpadki. Lub – jak kto woli – z nieogarnionego ludzkim rozumem Boskiego zamysłu.
Tabu tamtych czasów było to, że nie wszyscy potrafili dzieci wykarmić i utrzymać. Oraz że rodzicielstwo nie zawsze oznaczało czułą opiekę i bliskość. Sierocińce były po brzegi wypełnione porzuconymi dziećmi, przemoc w rodzinach była społeczną normą – echa tego pobrzmiewały w badaniach CBOS jeszcze na początku XXI wieku. Młodzi dzisiaj tłumaczą, że chcieliby oszczędzić swoim dzieciom wszelkich zagrożeń i złych doświadczeń, zapewniając miłość i dostatek. Tak rozumiana „odpowiedzialność” urosła jednak do monstrualnych rozmiarów przeistaczając się w paraliżujący wielu strach przed posiadaniem dzieci „w takim świecie”. Najczęściej wyrażany jest słowami: „Nie stać mnie”, „Czasy są dziś ciężkie i nie sprzyjają wychowaniu potomstwa”, „Warunki nie pozwalają” – i tu opis wszelkich niesprzyjających okoliczności. Paradoks polega na tym, że wcześniejsze czasy wcale nie były lepsze do rodzenia dzieci. Ba, obiektywnie rzecz ujmując, pod względem materialnym Polki i Polacy nigdy nie mieli się lepiej niż dziś.
Profesor Pociecha mówił z życzliwym uśmiechem, że wedle obecnych wyobrażeń o „odpowiednich warunkach” powinniśmy nasze matki i babki – wraz z ojcami i dziadkami – uznać za jednostki kompletnie nieodpowiedzialne i szalone. Babcia profesora miała dziewięcioro dzieci! Urodziła je podczas wojen światowych lub w czasach Wielkiego Kryzysu.
Demografia Polski: strach przed ciążą i jej konsekwencjami
W przestrzeni publicznej często podnoszony jest argument, że faktyczne zaostrzenie przepisów aborcyjnych w czasach rządów PiS wytworzyło w Polsce atmosferę grozy, nasilając strach kobiet przed ciążą. Skoro same kobiety tak mówią, to trudno z tym polemizować. Warto jednak przy tym pamiętać, w jakich okolicznościach Polki rodziły dzieci w minionych dekadach.
Jednym z najbardziej spektakularnych sukcesów III RP jest radykalny spadek współczynnika śmiertelności niemowląt: w III RP, w roku 1930, przy porodzie i w pierwszym roku życia umierało aż 143 na 1000 maluszków (na początku niepodległości na Kresach było to nawet CO DRUGIE DZIECKO!), w czasach PRL, do roku 1989, udało się tę liczbę zmniejszyć: jeszcze w 1950 roku rodziło się martwe lub umierało przy porodzie 125 na tysiąc dzieci wiejskich i 105 na tysiąc miejskich, a w 1989 r. już tylko 19 na 1000. Obecnie wskaźnik wynosi 4 na 1000. W całym 2024 r. zmarło ok. tysiąca dzieci w wieku do 1 roku. W końcówce II RP umierało co roku nawet 150 tysięcy.
W minionych stuleciach poród stanowił też śmiertelne zagrożenie dla kobiet. Do końca XIX wieku co trzecia kobieta umierała rodząc pierwsze lub kolejne dziecko. Sto lat temu w zachodniej Europie i w USA umierało od 8 do 10 na 1000 rodzących kobiet. Na ziemiach polskich, zależnie od zaboru, wskaźniki te były dwa, a nawet trzy razy wyższe. Dziś w większości polskich regionów, np. na Mazowszu i w Małopolsce, są lepsze od niemieckich, francuskich czy szwajcarskich. Za życia mojej babci (rocznik 1917 i siedmioro dzieci urodzonych między 1937 a 1961 r.) ryzyko zgonu dziecka przy porodzie lub w pierwszym roku zmalało o 98 proc., a ryzyko śmierci samej rodzącej – o ponad 99 proc.
Trudno porównywać przy tym warunki materialne i geopolityczne, w jakich nasze babcie i mamy rodziły nas i naszych rodaków. W 1946 roku, a więc zaraz po totalnie wyniszczającej II wojnie światowej, 24 miliony ocalałych Polek i Polaków spłodziło 600 tysięcy dzieci. W okresie stalinowskich represji i permanentnego strachu przed wybuchem III wojny światowej 30 milionów ludzi w Polsce płodziło 800 tys. dzieci rocznie. W roku 1983, pod koniec stanu wojennego (kartki, kolejki po wszystko, w sklepach sam ocet) Polska powiększyła się o 724 tys. dzieci. W beznadziejnym 1988 roku – o 550 tys.
Kiedy w roku narodzin III RP pojawiła się na świecie moja pierwsza córka, większość Polek i Polaków nie miała pojęcia, co to są pampersy, kaszki błyskawiczne, gotowe posiłki, soczki i desery, kosmetyki dla dzieci, elektryczne nianie… W sklepach nie było ubranek, wózków, kocyków, ani zabawek. Zakup pralki automatycznej stanowił kosmiczne wyzwanie – kosztowała trzy miesięczne pensje i trzeba było ja upolować w sklepie (za łapówkę dla sprzedawczyni). Internetowe poradniki, blogi? Nie istniały, bo nie było internetu.
Jeszcze ćwierć wieku temu polskie porodówki wyglądały rozpaczliwie: szare, popękane ściany i sufity, stare łóżka, dziurawa i poplamiona pościel, widzenia żon z mężami przez brudną szybę – jak w więzieniu.
Dziś kluczowe wydaje się jednak to, że dziecka, w przeciwieństwie do smartfona, komputera, telewizora – nie da się wyłączyć i odstawić, gdy się znudzi. Trzeba się nim ciągle zajmować. Dla jednych to najpiękniejsze, co może się człowiekowi przydarzyć w życiu. Dla innych – przerażające wyzwanie ponad siły. Katastrofa wywracająca do góry nogami całe życie: i w mieście, i na wsi, która w ogóle nie przypomina dziś tej sprzed kilku zaledwie dekad. Przede wszystkim dlatego, że tylko niewielki odsetek jej mieszkańców pracuje w rolnictwie, zaś samo rolnictwo też przeszło gigantyczną cyfrową i technologiczną rewolucję.
Dzietność w Polsce – wybór kobiet. Także na wsi
Wieś ratowała sytuację demograficzną Polski niemal do końca XX wieku. Przez długie dekady dzietność była tam zdecydowanie wyższa niż w mieście. Wynikało to z tradycji, kultury i poziomu wykształcenia (generalnie bardzo niskiego, w II RP co drugie wiejskie dziecko rodziła analfabetka), ale też ekonomii: w gospodarce opartej na pracy rąk opłacało się mieć dzieci, bo harowały one od małego w gospodarstwach, a na starość opiekowały się schorowanymi rodzicami. XXI wiek przyniósł jednak rewolucyjne zmiany ekonomiczne – i mentalne. W efekcie różnice między miastem a wsią zanikły.
Polki zyskały wybór – i bardzo to sobie cenią. Coś, co kiedyś przychodziło samo, „z woli Boga”, jest dziś efektem kalkulacji – zysków i strat. Wśród samych kobiet efekty są m.in. takie:
- W 1990 r. największą, bo ponad 36-procentową grupę rodzących w Polsce stanowiły kobiety w wieku 20-24 lat, a drugą, blisko 30-procentową, te w wieku 25-29 lat. Panie powyżej 40 roku życia rodziły zaledwie 1,6 proc. dzieci.
- W 2024 r. największą, bo 35-procentową grupę rodzących w Polsce stanowiły kobiety w wieku 30-34 lat, a więc o dekadę starsze niż na początku III RP; druga grupa (31 proc. matek) to te w wieku 25-29, a trzecia (18 proc.) – 35-39 lat. Dominujące niegdyś na porodówkach młodsze kobiety – w wieku 20-24 lat – rodzą obecnie mniej niż 10 proc. dzieci. Za to panie powyżej 40 lat – już prawie 5 proc. (wzrost o 300 procent).
- I jeszcze jedna istotna zmiana: w końcówce PRL blisko 10 proc. wszystkich dzieci w Polsce rodziły nastolatki. W 2024 r. było tu już tylko 1,5 proc.
Mocno podniósł się także wiek osób wchodzących w związek małżeński. Na początku stulecia na ślubnym kobiercu stawali po raz pierwszy mężczyźni 25-letni i kobiety 23-letnie. Dziś przeciętny pan młody ma ponad 31 lat, a panna młoda – blisko 30.
GUS zwraca przy tym uwagę na systematyczny wzrost odsetka par nie będących w formalnych związkach oraz urodzeń pozamałżeńskich:
- na początku lat 90. tych ostatnich było 6 proc.
- w 2000 r. –12 proc.
- w 2024 r. – blisko 30 proc., przy czym 33 proc. w miastach i niecałe 25 proc. na wsi.
Skutki demograficzne i gospodarcze spadku dzietności
Efektem konkretnych kalkulacji jest spadek dzietności i – co za tym idzie – ujemny przyrost naturalny. Na początku III RP Polska miała znaczną, przekraczającą 50 tys. osób rocznie, nadwyżkę urodzeń nad zgonami. Zaledwie dekadę później ta nadwyżka stopniała do zera: zgonów było tyle, co urodzeń. Ostatnią znacząco nadwyżkę urodzeń odnotowaliśmy w latach 2008-2010 – była efektem wejścia w okres rozrodczy kobiet z największych powojennych wyżów. Ten efekt okazał się jednak mocno rozczarowujący – na jedną kobietę z owych wyżów przypadło zaledwie 1,4 dziecka – i w mieście, i na wsi. A jeszcze dwie dekady wcześniej kobiety na wsi wydawały na świat dwa razy więcej dzieci!
Za drugiej kadencji PO i PSL (2011-2015) zgony lekko przeważały nad urodzeniami, a za rządów PiS dramatycznie wzrosła przewaga zgonów. Od początku obecnej dekady tracimy ponad 120 tys. osób rocznie, a w 2024 r. nadwyżka zgonów nad urodzeniami wyniosła rekordowe w dziejach 157 tys. – przy również rekordowo niskiej liczbie urodzeń (252 tys.). Jak czytamy w najnowszym opracowaniu GUS, „do 2018 r. w miastach w Polsce obserwowano ubytek naturalny, a na wsi – niewielki przyrost. Od 2019 r. zarówno w miastach, jak i na wsi notuje się ubytek naturalny”.
Konsekwencje spadku dzietności w Polsce: społeczeństwo starzeje się rekordowo szybko
Urodzeń jest dziś w Polsce prawie trzy razy mniej niż na początku lat 80., co silnie wpływa na strukturę demograficzną. Z miast i wsi – mówiąc kolokwialnie – wywiało dzieci. Według szacunków GUS, w końcówce 2024 r. liczba ludności w wieku 0–17 lat wyniosła w Polsce niespełna 6,8 mln i była o ponad 2,5 mln niższa niż na początku XXI wieku oraz o 4,3 mln niższa niż w 1990 r. W 1990 r. młodzi przed osiemnastką stanowili prawie 30 proc. populacji, w 2000 r. – prawie jedna czwartą, a w 2024 r. już tylko 18 proc.
Od 1990 r. mediana wieku polskich kobiet wzrosła o ponad 10 lat – z 33,7 do blisko 45, a polskich mężczyzn adekwatnie – z 30,9 do 41,2. Jaki to ma wpływ na rynek pracy?
W szczytowym roku powiększania się tzw. dywidendy demograficznej w Polsce, czyli w 2013, w wieku produkcyjnym było 24 mln Polek i Polaków. W 2024 r. już poniżej 22 mln, W rok straciliśmy ponad 175 tys. ludzi. Osoby w wieku produkcyjnym stanowiły 58,1 proc. ludności ogółem – wobec 61 proc. w 2000 r. Szybko maleje przy tym liczba ludności w wieku produkcyjnym mobilnym (18-44 lat) – w 2024 r. wyniosła 13,1 mln osób. Coraz niższy jest również odsetek tej populacji – według szacunków na koniec 2024 r. wyniósł 34,8 proc. wobec 40 proc. w 2000 r.
Wzrasta za to liczba ludności w wieku produkcyjnym niemobilnym (powyżej 44 lat) – według stanu na koniec 2024 r. wyniosła ona ok. 8,8 mln osób, tj. 23,3 proc. ogólnej populacji (wobec 21 proc. w 2000 r.). Od lat najszybciej rośnie liczba i odsetek osób w wieku poprodukcyjnym. W 1990 r. ludzie w tym wieku (60/65 lat i więcej) stanowili w Polsce 12,8 proc. populacji, a w 2024 r. już prawie 24 proc., a więc blisko dwa razy więcej. W połowie stulecia odsetek w wieku emerytalnym sięgnie 40 proc. W 1990 na 100 osób w wieku produkcyjnym przypadało 20 w wieku poprodukcyjnym, a dziś już 41. Za kolejnych 25 lat ma to być już 64.
Równocześnie mocno wydłużyło się przeciętne trwanie życia: mężczyzn z 66 do prawie 75 lat, a kobiet z 75 do 82. To świetna wiadomość dla obywateli, a jednocześnie wielkie wyzwanie dla systemu emerytalnego oraz wszystkich pracujących, którzy muszą zarobić na rosnącą szybko liczbę świadczeń.
Jedynym remedium jest skokowy wzrost produktywności za sprawą automatyzacji i cyfryzacji, a długofalowo – wzrost dzietności. Pytanie (dosłownie) na wagę całego złota w zasobach NBP: jak pobudzić dzietność w takich, a nie innych realiach mentalnych, społecznych, ekonomicznych i geopolitycznych?
Dzietność w Polsce: Co oprócz lub zamiast 800 plus?
Skoro program Rodzina 800 plus nie działa pronatalistycznie już nawet na polskiej wsi, pojawiają się pomysły uzupełnienia go lub (w wersji bardziej radykalnej) zastąpienia innymi działaniami państwa.
Dla wielu krajów UE wzorem do naśladowania były długo Czechy, gdzie jeszcze na przełomie wieków współczynnik dzietności był taki jak dziś w Polsce, czyli poniżej 1,2, a do 2021 r. udało się go podbić do 1,83, czyli jednego z najwyższych w krajach rozwiniętych. To efekt bardzo rozbudowanego i hojnego – ale w sumie o połowę tańszego niż w Polsce (w relacji do PKB) – systemu wsparcia rodzin z dziećmi obejmującego m.in. słynny czteroletni urlop rodzicielski (w wysokimi zasiłkami) i ulgi podatkowe, a z drugiej strony – elastyczne formy zatrudnienia rodziców i liczne ułatwienia w ich powrocie do pracy. Czesi wcześniej niż my zbudowali też dobry system opieki przedszkolnej niezależnie od miejsca zamieszkania. Niestety, po 2021 r. czeski wzrost dzietności załamał się. Eksperci wiążą to z niepewnością gospodarczą, jaka nastała w naszym regionie w okresie pandemii i nasiliła się po rosyjskiej napaści na Ukrainę. Wcześniej stabilne warunki ekonomiczne i niskie bezrobocie sprzyjały planowaniu rodziny, a niepewność i niestabilność działają skrajnie zniechęcająco. Stąd spadek liczby urodzeń o jedną czwartą w ciągu zaledwie trzech lat i pikowanie współczynnika dzietności do poziomu sprzed dwóch dekad – czyli w okolice 1,35.
Z kolei Węgrzy wydają na politykę prorodzinną – w relacji do PKB – dwa razy więcej niż Czesi i o połowę więcej niż my. Efekty nie są może spektakularne, ale w minionej dekadzie trend był wzrostowy, czyli odwrotny niż w większości krajów rozwiniętych i naszym bratankom udało się doczłapać do współczynnika 1,6. Ponieważ w ostatnim czasie widać kryzys (i zbliżają się kolejne „wybory o wszystko”) rząd Victora Orbana wprowadził kolejny program mający na celu wzrost dzietności: Od kilku miesięcy matki mające troje lub więcej dzieci są do końca życia całkowicie zwolnione z podatku dochodowego, a od przyszłego roku ulga ta ma objąć matki z dwójką dzieci. Podbija to przeciętne realne dochody osób z dziećmi o blisko jedną piątą. W Polsce byłoby to 12 proc., bo tyle wynosi podstawowy PIT; stawkę 32 proc. płaci tylko ok. 5 proc. kobiet, w większości powyżej 40-tki. Czy dzięki takiej uldze chciałyby nagle rodzić? Trudno powiedzieć. O wiele częściej kobiety (w tym demografki i ekspertki rynku pracy) wskazują na (nie)dostępność mieszkań, żłobków, przedszkoli i opieki medycznej oraz kwestię równości w pełnieniu pozazawodowych obowiązków przez kobiety i mężczyzn w celu lepszego łączenia kariery zawodowej z rodzicielstwem.
O ile na polskiej wsi łatwiej rozwiązać problem mieszkaniowy, o tyle wszystkie pozostałe występują w nasileniu o wiele większym niż w metropoliach – i właśnie to może być główną przyczyną pikowania współczynnika dzietności.
Źródło: forsal.pl
Dodaj komentarz