MON, czyli „Mogą Odwołać Nocą”. Czystki Macierewicza

niezależny dziennik polityczny

Wykańczanie „nie swoich” generałów zaczęło się za Macierewicza, ale za Błaszczaka przyjęło już kuriozalne rozmiary. Te ostatnie trzy lata rządów PiS-u, kiedy do MON-u wszedł Błaszczak, już nie miały nic wspólnego z wojskiem. To były wojny polsko-polskie.

Oficer sił powietrznych: Jak Antoni Macierewicz został ministrem obrony, w MON-ie została stworzona grupa, która miała przeglądać wszystkie teczki akt personalnych od podpułkownika wzwyż. Do jednostek w całej Polsce z departamentu kadr MON-u poszedł rozkaz, by te teczki przekazywać do pałacyku na ulicę Klonową, gdzie urzędował Macierewicz i jego świta z Bartłomiejem Misiewiczem na czele. Przy Misiewiczu, który był szefem gabinetu politycznego ministra i rzecznikiem prasowym, była grupa ludzi, jakichś studentów, bodajże z Uniwersytetu Kardynała Wyszyńskiego czy KUL-u. Oni mieli wypisane punkty, według których te teczki przeglądali. Przede wszystkim chodziło o przynależność oficera do PZPR-u, o to, gdzie służył w stanie wojennym, kiedy rozpoczynał szkołę oficerską. Tak typowano ludzi do zwolnień. Wtedy też powstało to słynne rozwinięcie skrótu MON, czyli „Mogą Odwołać Nocą”. Bo kto pracował za Macierewicza, ten również wiedział, że pracuje się 24 godziny na dobę, a noc jest tak samo dobra do wykonywania zadań, jak dzień. Minister na przykład przyjeżdżał z Torunia, a często bywał u księdza Rydzyka, o godzinie 21.50 i zarządzał odprawę. Trzeba było się stawić. Nie przyjmował wymówek.

Emerytowany generał: Pierwszą ofiarą „MON” był gen. Bogusław Pacek, wtedy rektor-komendant Akademii Obrony Narodowej. Nocą dostał telefon, że ma się stawić u Macierewicza. Bogusław opowiedział mi, jak to wyglądało. Kiedy zjawił się w pałacyku na Klonowej, panował tam jeszcze straszny rozgardiasz. Ludzie Macierewicza przemykali korytarzami, zajmowali gabinety, technicy SKW sprawdzali, czy w pomieszczeniach nie ma podsłuchów. Jakaś sekretarka kazała Packowi usiąść i poczekać. Dopiero po kilku godzinach – po północy – w końcu został zaproszony do gabinetu ministra. O dziwo, jak mówił, rozmowa przebiegała w dość miłej atmosferze. Macierewicz miał doskonały humor. Pytał Bogusława o jego dorobek naukowy, który, jak się okazało, doskonale znał. Na koniec ze specyficznym dla siebie uśmiechem wręczył mu szarą kopertę z wypowiedzeniem.

Oficer sił powietrznych: Jak moi koledzy w poważnych pułkownikowskich stopniach chodzili do ministra Macierewicza, to dostawali jedno pytanie: „Wypadek czy zamach?”. Odpowiedź decydowała, czy dostawali szarą kopertę z wypowiedzeniem, czy awans. I tyle! Znam takich, którzy powiedzieli „katastrofa” i nie dostali awansu.

Emerytowany generał: Od samego początku Macierewicz pokazywał, że jest tu bogiem. Można mnożyć przykłady. Chociażby historia z komendantem żandarmerii. Pasją Macierewicza jest pływanie, a zwłaszcza skoki z trampoliny. Korzystał z basenu Żandarmerii Wojskowej. Wpadał tam w środku nocy, na równe nogi zrywano kierownika pływalni i inne osoby, żeby ministra witali z honorami. Pierwsze pływanie Antoniego na basenie żandarmerii odbyło się bez udziału komendanta. Dlatego musiał odejść. Podziękowano mu. Następny komendant, gen. Tomasz Połuch, już wiedział, że praca się nie kończy po południu, tylko trzeba być w gotowości i do pierwszej w nocy czekać z ręcznikiem przy basenie na ministra.

Żołnierz żandarmerii z oddziału specjalnego: Jak tylko nastał Macierewicz, nasi dowódcy powiedzieli nam, że mamy go słuchać, nie dyskutować i gorliwie wykonywać obowiązki, bo jak się spodobamy ministrowi, to wszyscy będziemy mieć dobrze. Chyba się spodobaliśmy. Dodatki dali nam większe niż żołnierzom GROM-u, do tego wypasiona broń, sprzęt, wyposażenie, najlepsze fury, motocykle, a nawet szybkie łodzie rzeczne. Nasi komendanci byli wtedy nie do ruszenia. Żandarmeria za Macierewicza to było państwo w państwie. Inwigilacja, podsłuchy, niszczenie ludzi były na porządku dziennym. Władza dowódcom na to wszystko pozwalała. W zamian mieli bez sprzeciwu wysyłać nas do tłumienia protestów kobiet, tych czarnych marszy i pilnowania miesięcznic. Byliśmy tam oczywiście w cywilkach, by nikt się nie przyczepił, że władza wysyła wojsko do walki z obywatelami.

Oficer sił powietrznych: Od 2015 roku widziałem ludzi, którzy byli zwalniani i przenoszeni do rezerwy kadrowej w trybach nigdy do tej pory niespotykanych. Wystawiano decyzje administracyjne pułkownikom, majorom, generałom. Otrzymywali komendy, że mają dwadzieścia cztery godziny na opuszczenie jednostek. Na przykład gen. Włodzimierz Usarek, szef Centrum Operacji Powietrznych, z telewizji dowiedział się, że nie jest już dowódcą. Boże ty mój, takich historii jest naprawdę dużo.

Emerytowany generał: Takie to były czasy. Przez kaprys, widzimisię ministra można było stracić stanowisko. Doskonali piloci byli przenoszeni do jednostek pancernych, lądowcy nad morze. Cuda się działy. Nikt nie był pewien swojego losu w armii. To była rzeź, po prostu rzeź. Nikt na nic nie patrzył. Dawano ludziom te szare koperty i do widzenia, i koniec. Nie było dyskusji, żadnej.

Oficer sił powietrznych: Pamiętam, jak Macierewicz zadał komendantowi Szkoły Orląt gen. Janowi Rajchelowi dziwne pytanie: „Co by pan generał powiedział na to, jakbyśmy tymi pańskimi iskrami zbombardowali Pałac Kultury i Nauki?”. Widziałem, że gen. Rajchela kompletnie zamurowało. Odpowiedział jakoś wymijająco, że to głupi pomysł. Niedługo później zdjęli go ze stanowiska.

Edyta Żemła: Serio, Macierewicz pytał gen. Rajchela, czy moglibyście samolotami TS-11 Iskra Pałac Kultury i Nauki zbombardować?

Oficer sił powietrznych: Na sto procent zadał takie pytanie. Pytał, jak iskry są uzbrojone i czy byśmy Pałac Kultury zbombardowali.

Oficer, wykładowca akademicki w Akademii Sztuki Wojennej: Za PiS stało się coś, co zaszokowało nas wszystkich, całą armię. Macierewicz przejął władzę i na dzień dobry zlikwidował największą uczelnię wojskową – Akademię Obrony Narodowej w Rembertowie. W jej miejsce powołał Akademię Sztuki Wojennej. Chodziło o pozbycie się starej kadry i zastąpienie ją zaufanymi ludźmi. Do akademii wkroczyła wtedy jego gwardia, łamiąc ludziom kręgosłupy, wyrzucając na bruk doświadczonych oficerów, zdejmując portrety byłych komendantów uczelni. To była rewolucja.

Oficer wojsk lądowych: Na fali tych czystek pozbyto się wtedy większości profesorów belwederskich, którzy wykładali na Akademii Obrony Narodowej. Naukowcy, zwykle również doświadczeni żołnierze, sami odchodzili, bo w głowach im się nie mieściło, że można produkować oficerów na weekendowych kursach.

Edyta Żemła: Jak to na weekendowych kursach?

Oficer wojsk lądowych: No tak. Przyszedł bowiem taki moment, że władza zrobiła potężną czystkę w armii, więc trzeba było szybko te luki uzupełniać. I zaczęto sięgać po młodych lub przychylnych sobie oficerów – nazwijmy ich „aktualnie utalentowanymi”. Jednak studia generalskie są czasochłonne i bardzo wymagające. Wcześniej oficerowie, którzy mieli być generałami, musieli nie tylko spędzić miesiące na pogłębionych szkoleniach, ale też odbyć szereg podróży studyjnych po Polsce i świecie, patrząc, jak system bezpieczeństwa jest zbudowany, próbując go zrozumieć. Nagle okazało się, że w „armii Macierewicza” czasu na studia, które trwają prawie rok, nie ma. Pilnie trzeba było naprodukować kandydatów na generałków. Zrobiono więc w akademii tzw. WUML, czyli, jak to było za komuny, „wieczorowy uniwersytet marksizmu-leninizmu” lub „tajne komplety”.

Były oficer sztabu generalnego: Polska była jedynym krajem NATO, który kształcił swoich przyszłych generałów na niestacjonarnych kursach. Chodzi o podyplomowe studia polityki obronnej w Akademii Sztuki Wojennej. Muszą je ukończyć wyżsi oficerowie, aby móc awansować na pierwszy stopień generalski. Za Macierewicza wybrani oficerowie mogli go skończyć zaocznie. W głowie nam się to nie mieściło. To była fikcja, a nie rzetelne przygotowanie oficerów do piastowania najwyższych stanowisk dowódczych.

Pułkownik, były pracownik Akademii Sztuki Wojennej: Poziom kształcenia na tych kursach to był dramat. Kiedy Macierewicz i nowe władze uczelni pozbyli się najbardziej doświadczonej kadry naukowo-dydaktycznej, okazało się, że przyszłych generałów uczą porucznicy i kapitanowie, sami zieloni jak pietruszka na wiosnę. Czego oni mogli nauczyć przyszłych generałów? Najzabawniejsze, kto te „tajne komplety” skończył. Dziś to „elita” polskiej armii. Absolwentem „WUML” są na przykład sam rektor-komendant Akademii Parafianowicz, gen. Maciej Klisz, prawa ręka gen. Kukuły oraz oczywiście sam gen. Kukuła, obecny szef Sztabu Generalnego Wojska Polskiego i „zasłużony” twórca WOT-u.

Emerytowany generał: W wojsku o absolwentach tych kursów mówiło się, że to „weekendowi generałowie Macierewicza”. Z drugiej strony tych, którzy zostali przez niego usunięci z armii, nazywało się „generałami PO”. To właśnie wtedy wojsko stało się upolitycznione i podzielone.

Były oficer sztabu generalnego: Kiedy rektorem Akademii, największej i najważniejszej uczelni wojskowej,został ppłk Ryszard Parafianowicz, nastąpił całkowity jej upadek, bo Parafianowicz był całkowicie sterowalny. Nie potrafił się postawić politykom.

Urzędnik w MON-ie: Z wyznaczeniem Parafianowicza historia była dość zabawna. Kiedy Macierewicz przyszedł do resortu, on był młodym podpułkownikiem. Służył chyba w Centrum Zarządzania Kryzysowego przy ministrze. Dwa lata wcześniej obronił doktorat pod tytułem „Podziemie niepodległościowe na Suwalszczyźnie 1944–1952”. Macierewicz od kogoś zaufanego usłyszał, że ma u siebie oficera, który napisał pracę o żołnierzach wyklętych. Złapał Parafianowicza na korytarzu i z miejsca zaproponował mu stanowisko rektora.

Pułkownik, wykładowca w Akademii Sztuki Wojennej: Podpułkownik, bez znajomości języka angielskiego, bez doświadczenia dowódczego, ze świeżym doktoratem o żołnierzach wyklętych zastąpił płk. Kozerawskiego, profesora belwederskiego, cenionego na świecie fachowca z dziedziny bezpieczeństwa międzynarodowego oraz konfliktów zbrojnych, który brał udział w misjach wojskowych w Kosowie, Bośni, Mołdawii, Iraku i Afganistanie. Przecież to kpina.

Oficer wojsk pancernych: Skutek czystek Macierewicza jest taki, że zrobiła się ogromna luka pokoleniowa. Dziś już prawie nie mamy tych starych oficerów po prawdziwych szkołach oficerskich. Są tylko ci z nadprodukcji na błyskawicznych kursach. Ten problem dopiero zaczynie wychodzić.

Emerytowany generał: Muszę powiedzieć, żeby być w stosunku do siebie uczciwym – psucie wojska nie zaczęło się nagle w roku 2015. Negatywne symptomy miały miejsce i wcześniej. Ale skala i zakres były nieporównywalne z tym, co zrobił PiS. Oni potrzebowali tylko i wyłącznie swoich generałów. Nieważne, że niekompetentnych. Władza dała nam wszystkim jasno do zrozumienia, że ten czy ten to nasz generał, nasz oficer, nasz szef sztabu generalnego. Reszta była do utylizacji.

Oficer ze sztabu: Macierewicz wyeliminował całe pokolenie doświadczonych oficerów. Skutecznie przetrącił kręgosłupy nawet najtwardszym dowódcom. W jednostkach zaczęła się panoszyć narzucona przez władzę ideologia, która padała na podatny grunt. Ważniejsze były pseudopatriotyczne eventy niż szkolenie wojskowe. Kariery zaczęli robić wtedy ludzie bez przygotowania, doświadczenia i wiedzy, za to usłużni wobec polityków.

Oficer z dowództwa generalnego: Niedługo po tym, jak trafiłem do dowództwa, wezwał mnie przełożony. To był nie tylko przełożony, ale też kolega. Kiedy wszedłem do gabinetu, miał włączony TVN24, niepojęte, bo wtedy nikt by się nie odważył mieć w pracy włączonego innego kanału niż TVP Info. To było, jak PiS wprowadzał ustawę o obronie Ojczyzny, a wicepremierem do spraw bezpieczeństwa był Jarosław Kaczyński. Kolega patrzy na mnie, potem wskazuje ekran telewizora, na którym jest Kaczyński, i mówi: „Tego dziada trzeba by było zastrzelić”. Wie pani, mnie, oficerowi, jeśli żołnierz mówi takie słowa, od razu zapala się czerwona lampka. Patrzę wokół, szukam urządzeń, które przypominają nagrywajkę, bo dochodzi do mnie, że to jest prowokacja. Odpowiedziałem: „Co ty mówisz? Mamy demokrację, takich rzeczy nie wolno mówić”. Myślę, że on wtedy załapał, że prowokacja im się nie udała, ale ja już przestałem tam wierzyć komukolwiek. Teraz, z perspektywy czasu, sądzę, że nas wszystkich obserwowano i w ten sposób testowano. Sprawdzali, kogo da się złamać, kto się nadaje do resocjalizacji, a kto nie i trzeba go zniszczyć.

Oficer ze sztabu: Zrobił się duży ruch w interesie. Jednych zdejmowano, innych wyznaczano. Każdego, kogo zdjęto ze stanowiska, a potem chciano przywrócić, wcześniej wysyłano na druty.

Edyta Żemła: Czy ja dobrze słyszę? Dowódcy przechodzili badanie na wykrywaczu kłamstw?

Dowódca dywizji: Tak, władza do tego stopnia nie ufała generałom, że byliśmy badani na wariografie przez służby. Zaczęło się od gen. Krzysztofa Motackiego, który był pierwszym dowódcą Wielonarodowej Dywizji Północ-Wschód w Elblągu. Doświadczony, dobry żołnierz. Dowódca dywizji, służył w sztabie generalnym, był w Afganistanie i Iraku. Skończył zagraniczne kursy, m.in. w NATO Defense College, US Naval Postgraduate School. Problem w tym, że w 1989 roku jako młody oficer został wysłany na kurs rozpoznania do ZSRR. Sprawa wyszła w mediach. Zrobiła się afera.

Oficer ze sztabu: Kiedy okazało się, że minister, który za każdym drzewem widzi Rusków, nagle wyznacza oficera, który skończył kurs organizowany przez GRU, to w resorcie zrobiło się gorąco. Chłopaki od Macierewicza zaczęli kombinować, jak to przykryć. No i wymyślili. Wyszedł Macierewicz do mediów i powiedział, że gen. Motacki na własną prośbę poddał się badaniu wariografem i przeszedł je pozytywnie. Nie wiem, czy zrobił to rzeczywiście na własną prośbę, ale potem wysyłanie oficerów na druty stało się właściwie powszechne. Jak chcieli kogoś udupić, to go najpierw o coś oskarżali. Jak nie chciałeś przepaść, to mówili, że musisz iść na druty. To było masakryczne. Mieliśmy wtedy dwa wyjścia: albo dać się upokorzyć i pójść na te druty, ale nadal funkcjonować, albo zabrać swoje zabawki i już z tym wojskiem nie mieć nic wspólnego. W ten sposób wykończyli kilku ludzi. Dobrych porządnych oficerów.

Oficer dowództwa operacyjnego: Wykańczanie „nie swoich” generałów zaczęło się za Macierewicza, ale za Błaszczaka przyjęło już kuriozalne rozmiary. Te ostatnie trzy lata rządów PiS-u, kiedy do MON-u wszedł Błaszczak, już nie miały nic wspólnego z wojskiem. To były wojny polsko-polskie.

Generał od niedawna w cywilu: Możemy się tylko cieszyć, że nie doświadczamy tego, co Ukraina. Życie nie sprawdziło, czy ludzie, którzy są na stanowiskach w wojsku wyznaczeni przez PiS, nadają się, czy są skuteczni i przyczynią się do tego, żeby zdolność bojowa armii była z każdym dniem większa. Tego nie wiemy, bo od momentu, kiedy PiS doszedł do władzy, nie było sprawdzianów gotowości bojowych jednostek typu brygada, już nie mówię o dywizji.

Edyta Żemła: Jak to nie było? Żadnych? Mimo że tuż obok trwa pełnowymiarowa wojna?

Generał od niedawna w cywilu: Wiem, trudno w to uwierzyć, ale naprawdę ich nie było. Za gotowość i zdolność bojową jednostki odpowiada każdy żołnierz na każdym stanowisku, z dowódcą na czele. Dowódcy nie robią takich sprawdzianów, bo jest im tak wygodnie. Najważniejsza stała się pokazucha, a nie faktyczne ćwiczenie wojska. Liczą się słupki na papierze. Komunikaty, że mamy dwustu-, trzystutysięczną armię. Pytam, kto da więcej?

Kiedyś mieliśmy trzy dywizje, teraz mamy ich niby sześć. Tylko że kiedyś wszystkie były w pełni ukompletowane, nasycone sprzętem i żołnierzami, a teraz żadna nie jest gotowa do wyjścia. To już nie jest wojsko, tylko obywatele w mundurach. Niestety to oficerowie zhańbili te mundury, zastosowali się do wymagań politycznych, nie mieli odwagi mieć innego zdania niż politycy. Wojsko to widzi, dlatego morale leci na łeb na szyję. Natomiast jeżeli nie ma morale w wojsku, to nie ma wojska. Morale to jest gotowość fizyczna i psychiczna do ponoszenia wszelkich ofiar, z ofiarą życia włącznie. Ale nikt nie będzie gotowy, jeśli nie jest przekonany, że ta ofiara nie będzie nadaremna i w słusznej sprawie ponoszona.

Źródło: onet.pl

Więcej postów

Komentowanie jest wyłączone.