Przewodniczący wojskowego kolegium, w którego skład wchodzą zwierzchnicy wojsk lądowych, lotnictwa, marynarki wojennej, korpusu piechoty morskiej, sił kosmicznych i gwardii narodowej, jest formalnie strategicznym doradcą głównodowodzącego, czyli prezydenta USA. Łańcuch dowodzenia go pomija, ale bez jego głosu nie padnie z samego szczytu polityczno-wojskowej piramidy żaden rozkaz, nie zostanie zainicjowany żaden proces polityczno-wojskowy, nie zapadnie żadna znacząca decyzja. Takich decyzji jest całkiem sporo i bez trwającej wojny, ale ukraiński i sojuszniczy kontekst sprawia, że nazwisko i poglądy „pierwszego żołnierza Ameryki” są teraz szczególnie ważne także dla Polski i całej wschodniej flanki. Oczywiście ten „pierwszy żołnierz” ma wspierać wykonanie strategii Białego Domu w ramach budżetu określonego przez Kongres. Kolegialne ciało, którym kieruje, wpływa na decyzje. Ale ostatecznie to przewodniczący rozmawia z prezydentem i sekretarzem obrony w najważniejszych sprawach, nieraz gdy liczą się minuty. W takich chwilach liczy się też człowiek, dlatego to ważne, kim on jest.
Jak się wybiera szefa szefów?
Sama funkcja jest dość tajemnicza, bo nie występuje w żadnym europejskim systemie kierowania i dowodzenia siłami zbrojnymi. Trudność występuje nawet na poziomie języka, gdy chodzi o to „połączenie” – nie bardzo wiadomo, czy to kolegium jest połączone, szefowie czy sztaby. Rzecz w tym, że w wojskowej historii i tradycji USA istniały najpierw dwa, później trzy, wreszcie cztery niezależne rodzaje sił zbrojnych, obejmujące tradycyjne domeny: lądową, morską (w postaci piechoty i marynarki) oraz powietrzną. Już w epoce „połączenia” doszły nowe: domena kosmiczna i cybernetyczna, z odpowiadającymi im rodzajami sił (choć tylko te pierwsze zaliczyły awans do kolegium szefów). Z tym „połączeniem” chodzi o to, że o ile poszczególne rodzaje sił są odrębne, mają dowódców (a te główne nawet cywilnych, politycznych sekretarzy w Pentagonie), o tyle w operacjach muszą współdziałać, ich rozwój musi być komplementarny i spójny.
Operacjami dowodzą generałowie odpowiedzialni za poszczególne teatry, czyli obszary geograficzne, na których Stany Zjednoczone – jako jedyny kraj na świecie – mają wydzielone siły dwóch lub więcej rodzajów wojsk. Takich dowódców regionalnych jest sześciu, odpowiadają za (w uproszczeniu) Amerykę Północną, Południową, Europę, poszerzony Bliski Wschód, Afrykę i Indopacyfik. To oni są w łańcuchu dowodzenia prowadzącym od prezydenta przez sekretarza obrony w dół na poziom wykonawczy. Natomiast sztab połączonych szefów w Pentagonie odpowiada za przygotowanie planów obrony kraju, strategiczną koordynację między rodzajami wojska, planowanie rozwoju całości sił zbrojnych i – co najważniejsze – doradza prezydentowi i sekretarzowi obrony, co, kiedy, w jakim zakresie i jakim kosztem siły te są w stanie zrobić, by wypełnić polityczne zamiary i decyzje.
Kolegium szefów sztabów to więc najwyższa rangą instytucja wojskowa, z bezpośrednim przełożeniem na świat polityki, a jego szef to w jednej osobie doświadczony generał, dyplomata, najważniejszy prezydencki doradca wojskowy i profesor nauk o bezpieczeństwie. Stanowisko szefa połączonych sztabów stanowi ukoronowanie kariery wojskowej trwającej ok. 40 lat, a piastującemu je oficerowi może zapewnić miejsce w historii, gdy bieg wypadków wymaga decyzji o przełomowym znaczeniu dla wojskowego zaangażowania USA. Nie ma jednak żadnego konkursu, a wskazanie kandydata, który musi uzyskać aprobatę Senatu, jest wyborem prezydenta i jego doradców.
Ale są pewne reguły. Przede wszystkim kadencyjność. Przepisy mówią o czterech latach, które zaczynają się 1 października roku nieparzystego (praktyka pokazuje, że to niepełne cztery lata). Kadencję można raz powtórzyć, można też ją skrócić. Kalendarz wyborów prezydenckich i wskazania szefa tak się ułożył, że w normalnych warunkach, gdy szef generalskiego kolegium pełni funkcję, mają miejsce wybory prezydenckie i potencjalna zmiana głównodowodzącego, co sprzyja stabilności strategicznej i apolityczności wojska. Z zastrzeżeniem wyjątkowych sytuacji szefem połączonych sztabów może zostać jeden z szefów sztabów poszczególnych wojsk, a także któryś ze wspomnianych dowódców regionalnych lub funkcjonalnych. W dotychczasowej praktyce wybór był między generałami lub admirałami wojsk lądowych, marines, lotnictwa i marynarki wojennej. W ostatnich ponad 20 latach urząd szefa sztabów pełnili kolejno: lotnik, marine, marynarz, oficer broni pancernej, znowu marine i znowu oficer wojsk lądowych, tym razem z doświadczeniem w piechocie aeromobilnej. Najwyższy czas znów na lotnika? Na to wskazuje nie tylko tabelka.
Charles Q. Brown, CQ
Według amerykańskich mediów zajmujących się obronnością faworytem do stanowiska szefa kolegium połączonych sztabów jest obecnie generał lotnictwa, szef sztabu sił powietrznych Charles Q. Brown. Jeszcze kilka tygodni temu w prasie pojawiało się też nazwisko obecnego komendanta marines gen. Davida H. Bergera, ale na Browna wskazał ostatnio długoletni wysoki rangą urzędnik Pentagonu, sekretarz lotnictwa Frank Kendall, postać zasłużona i szanowana: „Generał Brown to wybitny przywódca, z szerokimi perspektywami strategicznymi i przemyślanym, ostrożnym podejściem do problemów. Nie chciałbym go stracić, ale zdaje się, że ktoś wyższy ode mnie rangą też chce z tych przymiotów skorzystać”. Te słowa Kendalla zostały jednoznacznie odebrane jako wskazówka, że tytuł pierwszego żołnierza Ameryki niedługo przypadnie pierwszemu czarnoskóremu szefowi któregokolwiek z rodzajów wojska. Brown nie będzie pierwszym Afroamerykaninem w roli szefa kolegium szefów sztabów. Przed nim funkcję tę pełnił gen. Colin Powell, późniejszy sekretarz stanu w administracji George’a W. Busha. Jednak dla Joe Bidena w wyborze następcy obecnego szefa sztabów gen. Marka Milleya kwestie równościowe mają mniejsze znaczenie niż doświadczenie i przygotowanie kandydata.
61-letni obecnie generał lotnictwa sam nosi mundur od 38 lat, ale jako syn oficera wojsk lądowych realia służby zna od dzieciństwa. Ojciec dosłużył się stopnia pułkownika, brał udział m.in. w kampanii na Pacyfiku. Młody Charles, znany jako CQ, zanim wstąpił do wojska, postawił na edukację. CQ postanowił zostać oficerem już na studiach poprzez program ROTC, kurs dla kandydatów na oficerów rezerwy. „Skrzydła” otrzymał w 1985 r., a więc jeszcze w czasie zimnej wojny, i został pilotem-instruktorem na samolotach myśliwskich F-16, wówczas wchodzących dopiero do służby i wyznaczających nowy kierunek wielozadaniowości. Miejsca służby zmieniał często, z macierzystej bazy Nellis w Nevadzie przenosił się do Korei, Włoch, Niemiec, na Bliski Wschód. Już jako wyższy rangą sztabowiec wrócił do Ramstein, ale ostatnie lata spędził na Pacyfiku jako dowódca sił powietrznych na tym kluczowym obszarze. W 2020 r., z nominacji prezydenta Donalda Trumpa, został pierwszym czarnoskórym szefem sztabu sił powietrznych USA. Teraz może zostać drugim w historii czarnoskórym szefem kolegium szefów połączonych sztabów. Pacyfik to za mało, teraz może mieć do ogarnięcia cały świat.
To, że CQ przejmie sytuację jeszcze trudniejszą niż jego poprzednik, gen. Milley, to ledwie pobieżna analiza. Ameryka po raz pierwszy od końca zimnej wojny zaangażowana jest – choć pośrednio – w konflikt zbrojny z mocarstwem nuklearnym (a w każdym razie krajem uzbrojonym po zęby w arsenał strategiczny), czyli Rosją. Jednocześnie Ameryce po raz pierwszy od II wojny światowej grozi uwikłanie w konflikt z innym mocarstwem – Chinami. Przyjęta za obowiązującą po zimnej wojnie doktryna „jednej dużej wojny”, która wyznaczała poziom wydatków, zasobów i gotowości bojowej USA, nie ma już racji bytu. Teraz Ameryka musi być gotowa na dwie wojny i to takie, których nigdy jeszcze nie prowadziła. Dla wszystkich jest przy tym oczywiste, że dziś na takie dwie wojny gotowa nie jest. Również dlatego że macierzysty rodzaj wojsk generała Browna – lotnictwo – jest dziś „najstarsze, najmniejsze i najsłabsze” w swojej historii, mimo że wciąż uchodzi za najsilniejsze na świecie.
Niegotowi na dwie wojny
Przez ostatnie 20 lat wojen USA na Bliskim Wschodzie lotnictwo nie było tak potrzebne jak lekko uzbrojona lądowa piechota oraz zapewniająca stałą globalną obecność marynarka wojenna. W efekcie niedoinwestowania flota się zestarzała, ludzie poodchodzili, a przewaga technologiczna nad rywalami zmniejszyła się tak pod względem jakości, jak ilości. Amerykanie mogą wciąż mieć najlepsze samoloty, ale mają ich stanowczo za mało. Nie mają też budżetowego worka bez dna, by zapełnić wszystkie luki, dlatego jako szef lotnictwa generał CQ bezlitośnie wdrażał strategię „wycofywania w celu poprawy” – pozbywał się samolotów nieprzydatnych z punktu widzenia nowoczesnego pola walki, by za zaoszczędzone środki opracować samoloty o zdolnościach miażdżąco – a nie tylko trochę – lepszych od tego, czym dysponują i co budują Chiny. To właśnie „na Chiny” Ameryka przygotowuje nowy bombowiec B-21 i nowe myśliwce szóstej generacji dla sił powietrznych i marynarki wojennej (o wspólnym samolocie jak F-35 już nikt nie myśli, za dużo było z nim kłopotu). Każdej z nowych maszyn towarzyszyć będzie po kilka statków bezzałogowych sterowanych przy pomocy sztucznej inteligencji. Rosja w tej kalkulacji jest niemal nieobecna, bo ją lotnictwo USA i NATO załatwia tym, co ma, i tak, jak chce. Chociaż gdyby przyszło do jednoczesnego starcia z Chinami i Rosją, kwestia liczebności maszyn, ich pilotów, techników obsługi i logistycznej machiny wsparcia byłaby ogromnym problemem. Tak samo jak kwestia amunicji, o czym już wszyscy się przekonali. Kłopoty lotnictwa skupiają jak w soczewce problemy innych rodzajów wojsk, z którymi Brown będzie musiał się borykać. A to tylko jeden stos teczek na jego przyszłym biurku.
Problemy i wyzwania piętrzą się, gdzie nie spojrzeć. Czym i jak wspierać Ukrainę, by wygrała wojnę z Rosją? Co, jeśli Chiny zaatakują Tajwan? A gdy Korea Północna lub Iran od prowokacji też przejdą do ataku? Jak pilnować Bliskiego Wschodu przed nawrotem islamskiego terroryzmu? Co robić, jeśli w Europie lub Ameryce nastąpi kolejny zamach? Jak się zachować, gdy radykalizm polityczny w USA doprowadzi do zamieszek lub aktu terroru wewnętrznego? Nad scenariuszami i propozycjami rozwiązań pracuje 1,5 tys. ludzi w sztabie, ale to szef wszystkich szefów ostatecznie przedstawia prezydentowi opcje i służy osobistą radą w kluczowych decyzjach. A na co dzień musi przynajmniej starać się nadzorować żmudne procesy: nieustannej walki o pieniądze z Kongresem, rewolucji technologicznej, której skala i potencjał wykraczają dziś poza wszelkie wyobrażenia, dostosowania sił zbrojnych do generacyjnych, społecznych, ekonomicznych i kulturowych przemian w najcenniejszym zasobie – ludziach.
Brown ma oczywiście świadomość, że jego nazwisko kursuje w kuluarach, ale odmawia spekulacji na temat swej nowej roli. W niedawnym wywiadzie dla portalu DefenseOne wypowiedział jednak kilka zdań, które mogą pokazywać przynajmniej jego osobiste poglądy. Pytany o wojnę w Ukrainie podkreślał znaczenie przewagi w powietrzu, której żadna ze stron nie ma, przewagi informacyjnej, którą ma wspierające Ukrainę NATO, i logistycznej, która pozwala realizować wsparcie militarne. Mówiąc o Chinach, zwracał uwagę, by USA uważnie obserwowały owo „postępujące zagrożenie” i zawsze o krok je wyprzedzały. Na kryzys kadrowy receptą miałyby być wymiana inspiracji wśród młodzieży i osobisty przykład: „chciałem odsłużyć cztery lata i odejść, ale możliwości pojawiały się jedna po drugiej, a poza tym – była świetna zabawa”. Tak, generał na jego stanowisku musi mówić trochę jak polityk. Wrażenie to w przypadku Browna jest tym silniejsze, że gdy mówi wolno, trudno go odróżnić od Baracka Obamy.