O trzeciej nad ranem, rok temu, kiedy pierwsze rosyjskie bomby zaczęły spadać na Kijów, w dowództwach polskiej armii rozdzwoniły się telefony alarmowe. — Przeszliśmy wtedy trochę na taki tryb wojenny. Trochę, bo nikt nie wprowadził ani stanu wojennego, ani wojennego systemu dowodzenia. Cały czas byliśmy w czasie P., czyli pokoju, ale realizowaliśmy zadania zbliżone do czasu kryzysu i wojny — mówi doświadczony oficer.
- — Nikt w tych pierwszych godzinach nie wiedział, czy Ukraina wytrzyma i czy wojna się nie rozleje dalej. Z tyłu głowy mieliśmy to, że na Białorusi też wtedy było sporo rosyjskich wojsk — wspomina oficer ze Sztabu Generalnego
- — Kiedy przyszliśmy do jednostki, to nasze pierwsze pytanie było takie, kiedy ruszamy i w jakim kierunku. Oczywiście było jasne, że na Ukrainę nie pojedziemy, ale sądziliśmy, że będziemy musieli się spakować i jechać na wschodnią granicę — mówi żołnierz wojsk powietrznodesantowych
- — Dopiero, kiedy Putin zaatakował Ukrainę, dotarło do nas, że Rosjanie celowo wiązali nasze siły na Białorusi, by odwrócić uwagę od tego, co planują w Ukrainie — podkreśla doświadczony oficer
24 lutego 2022 r. Zbliża się godzina trzecia nad ranem. W dowództwie 18. Dywizji Zmechanizowanej, nazywanej też „Żelazną”, zlokalizowanej na wschodzie Polski dzwoni telefon. Na tajnej, gorącej linii jest gen. Tomasz Piotrowski, Dowódca Operacyjny Rodzajów Sił Zbrojnych, odpowiedzialny za planowanie i dowodzenie wojskami.
Wybuchła wojna. Ruszacie do Rzeszowa
Sprawa jest najwyższej wagi. Sztab 18. Dywizji, łącznie z jej dowódcą gen. Jarosławem Gromadzińskim zostaje postawiony na równe nogi. Gen. Piotrowski przekazuje oficerom zwięzły meldunek. „Rosyjska armia wkroczyła do Ukrainy. Wybuchła wojna. Rozkaz brzmi: Ruszacie do Rzeszowa”.
Od miesiąca na lotnisku Jasionka pod Rzeszowem i w centrum konferencyjno-wystawienniczym G2A Arena rozlokowują się już amerykańscy żołnierze 82. Dywizji Powietrznodesantowej, którymi dowodzi charyzmatyczny gen. Christopher T. Donahue.
Od przylotu ze Stanów Zjednoczonych współpracuje on z oficerami 18. Dywizji i 21. Brygady Strzelców Podhalańskich z Rzeszowa. Na lotnisku i w G2A Arena gen. Donahue buduje amerykańskie centrum dowodzenia oraz zaplecze logistyczne i socjalne dla swoich żołnierzy.
Polscy wojskowi też nie zasypiają gruszek w popiele. W Jasionce, w kilka godzin po wybuchu wojny w Ukrainie rozwijają wysunięte stanowisko dowodzenia. Kiedy rosyjskie rakiety spadają na Kijów, to miejsce staje się sercem operacji polskiej armii związanej z ochroną polsko-ukraińskiej granicy.
Z wysuniętego stanowiska dowodzenia na rzeszowskim lotnisku koordynowana jest współpraca wojska z pozostałymi służbami, m.in. ze Strażą Graniczną. Tam zapadają najważniejsze ustalenia dotyczące polsko-amerykańskiej współpracy, w tym także wywiadowczej. Tam w pierwszych dniach wojny przyjeżdżają najważniejsze delegacje z kraju i zagranicy. — Dwukrotnie był u nas wtedy prezydent Andrzej Duda — mówi oficer, który służył wówczas na lotnisku w Rzeszowie.
W kolejnych dniach wojny w Ukrainie na lotnisko w Jasionce z całego świata zaczynają napływać ogromne ilości sprzętu wojskowego i pomocy dla walczącej z rosyjską agresją Ukrainy. Równolegle polscy żołnierze tworzą od podstaw największe w tej części Europy centrum logistyczno-przerzutowe.
— W ciągu zaledwie kilku dni został odpalony nasz hub w Rzeszowie. To była duża rzecz. Zrobiliśmy to praktycznie z dnia na dzień — mówi doświadczony oficer.
Na początku centrum logistyczno-przerzutowe koordynują żołnierze z 18. Dywizji i Podhalańczycy. Dopiero później te zadania przejmuje Inspektorat Wsparcia Sił Zbrojnych.
Nikt w tych pierwszych godzinach nie wiedział, czy Ukraina wytrzyma
24 lutego 2022 r., godzina trzecia nad ranem, Sztab Generalny Wojska Polskiego. — Po telefonie oficera dyżurnego szybko zebrałem się i przyjechałem na ul. Rakowiecką. Praktycznie od razu weszliśmy w reżim służby 24 godziny na 7 dni w tygodniu. Nikt w tych pierwszych godzinach nie wiedział, czy Ukraina wytrzyma i czy wojna nie rozleje się dalej. Z tyłu głowy mieliśmy to, że na Białorusi też wtedy było sporo rosyjskich wojsk — wspomina jeden z oficerów.
Inny sztabowiec dodaje: — W nocy przyszły informacje o wybuchu wojny. Nie było sygnałów o bezpośrednim zagrożeniu dla Polski, ale na początku informacje zawsze wymagają pewnej weryfikacji. Od razu zaczęliśmy więc to wszystko sprawdzać.
Rano tego samego dnia na szczeblach wojskowych zapada decyzja o częściowym podniesieniu gotowości mobilizacyjnej i bojowej jednostek wojskowych. Żołnierze dostali rozkaz powrotu do koszar i zostali zobowiązani do pozostania w jednostkach. Cofnięto im decyzje o urlopach i wyjazdach służbowych. Podniesienie stanu gotowości akceptuje minister obrony narodowej Mariusz Błaszczak.
— Podjęliśmy tę decyzję w ramach działań zapobiegawczych. To naturalne, bo jak nie wiesz, co się dzieje, to lepiej dmuchać na zimne. Chwilę potrwało, zanim sytuacja się trochę uspokoiła. Diabli wiedzieli wtedy, ile Ukraina wytrzyma. Trzymaliśmy za nich kciuki, ale w tych pierwszych dniach niewiele mogliśmy im pomóc — mówi oficer ze Sztabu Generalnego.
Wojskowi natychmiast po pierwszych informacjach o wojnie uruchomiają swoje kontakty na różnych szczeblach w NATO, Stanach Zjednoczonych i Ukrainie. Z naczelnym dowódcą ukraińskich sił zbrojnych gen. Walerijem Załużnym rozmawia wtedy gen. Rajmund Andrzejczak, szef Sztabu Generalnego Wojska Polskiego. Obaj oficerowie znają się jeszcze sprzed rosyjskiej agresji.
Na niższym szczeblu kontakty z ukraińskimi wojskowymi nawiązują nasi oficerowie z Litewsko-Polsko-Ukraińskiej Brygady w Lublinie. Meldunki przekazują do dowództw.
— Uruchomiliśmy każdy rodzaj rozpoznania na kierunek wschodni — podkreśla nasz rozmówca i dodaje: — Przeszliśmy wtedy trochę na taki tryb wojenny. Trochę, bo nikt przecież nie wprowadził ani stanu wojennego, ani wojennego systemu dowodzenia. Cały czas byliśmy w czasie P., czyli pokoju, ale realizowaliśmy zadania zbliżone do czasu kryzysu i wojny.
Doświadczeni oficerowie sztabowi i dowódcy przez kilka pierwszych miesięcy wojny w domu są tylko gościem. Sztab Generalny i dowództwa pracują na najwyższych obrotach. Odpoczynek jest luksusem.
— Zrobiliśmy sobie własny wewnętrzny reżim. Każdy wiedział, kto, kiedy i co ma meldować. Kto i kiedy rozmawia z sojusznikami, kiedy mamy odprawy. Po miesiącu lub dwóch trochę się uspokoiło i znowu w nasze funkcjonowanie weszła rutyna — wspomina doświadczony oficer.
Gorąca granica
Kiedy wybucha wojna w Ukrainie, polskie wojsko jest skupione na ochronie granicy z Białorusią. Reżim Aleksandra Łukaszenki kieruje tam nielegalnych imigrantów z Bliskiego Wschodu i Afryki, by destabilizować sytuację w Polsce. Władze wysyłają więc wojsko. Dyżury pełnią żołnierze z różnych jednostek wojsk operacyjnych.
— Dopiero, kiedy Putin zaatakował Ukrainę, dotarło do nas, że Rosjanie celowo wiązali nasze siły na Białorusi, by odwrócić uwagę od tego, co planują w Ukrainie — mówi doświadczony oficer.
Jedną więc z pierwszych decyzji, jaką podejmują polscy dowódcy po wybuchu wojny, jest zluzowanie jednostek operacyjnych z granicy z Białorusią. — Ochrona tej granicy została przekazana żołnierzom Wojsk Obrony Terytorialnej, by mieć trochę uwolnionych sił, bo wówczas były one skupione na jednym kierunku — mówi nasz rozmówca.
Tak pierwsze dni wojny wyglądają z perspektywy warszawskich dowództw. Trochę inaczej pamiętają je zwykli żołnierze z jednostek rozsianych po całej Polsce.
Źródło: onet.pl