Międzynarodowa Organizacja Morska określiła Morze Bałtyckie jako jeden z najbardziej zagrożonych środowiskowo akwenów morskich na świecie.
- Po II wojnie światowej w Bałtyku znalazło się ok. 50 tys. ton broni chemicznej.
- To realne zagrożenie dla środowiska i ludzi. Nie wydaje się, by mogło się to szybko zmienić.
- Wydobycie wraków oraz niebezpiecznych materiałów zalegających na dnie Bałtyku to wielomiliardowe koszty.
- Polski na to nie stać. Potrzebna jest pomoc Unii, ONZ i współpraca wszystkich państw leżących nad Bałtykiem.
Czego tam na tym dnie Bałtyku nie ma, a raczej – co tam jest takiego, że powinniśmy się niepokoić? Leżą tam wraki statków i okrętów wojennych z I i II wojny światowej, konwencjonalna broń i materiały wybuchowe. Są tam też tzw. „beczki śmierci” – zasobniki, w których znajdują się substancje toksyczne. Gdyby się z nich wydostały, mogłyby stanowić zagrożenie dla ludzi i środowiska. I w tym właśnie problem.
– Na bazie porozumień poczdamskich, po zakończeniu II wojny światowej, w Bałtyku zostało zatopione ok. 50 tys. ton broni chemicznej, z czego 15 tys. ton stanowią chemiczne środki bojowe. Rosjanie zrzucili najwięcej, bo ok. 40 tys. ton, resztę Niemcy, ale także Amerykanie czyszczący faszystowskie magazyny broni chemicznej. Zatopienie w morzu było łatwiejsze i mniej kosztowne od wywożenia i utylizacji – powiedział w rozmowie z naszym portalem Kamil Wyszkowski, dyrektor wykonawczy UN Global Compact Network Poland.
W Bałtyku kryją się beczki z cyklonem B, iperytem, gazem musztardowym czy sarinem
Wiadomo też, ile jakich środków znajduje się na naszych wodach terytorialnych, w większości w Głębi Gdańskiej. Na głębokościach od 100 do czasami nawet 10-12 metrów leżą beczki z wyjątkowo toksycznymi substancjami – z gazem duszącym (cyklonem B), iperytem, czyli gazem musztardowym, sarinem (znanym m.in. z ataków w tokijskim metrze), luizytem, adamsytem czy substancjami duszącymi, paraliżującymi albo parzącymi.
Zagrożenie nie jest teoretyczne. Przykład z budowy Gazoportu w Świnoujściu. Niemal przy samym wejściu do portu wydobyto z dna morza 1810 pocisków, bomb głębinowych, torped i innego rodzaju broni, w tym chemicznej.
Beczki z bronią chemiczną na głębokościach odpowiednio ok. 90, 60 i 12 m zalegają m.in. w Bałtyku w rejonie Darłowa, Kołobrzegu czy Dziwnowa. Wyszkowski podkreśla, że wraz z upływem czasu rośnie niebezpieczeństwo, że niektóre z nich mogą się rozszczelniać.
Gdyby doszło do masowych skażeń chemicznych, dla Bałtyku byłaby to katastrofa ekologiczna
Zdarzały już się przypadki poparzeń rybaków, którzy w sieciach wraz z rybami wydobywali pozostałości broni chemicznej. W 1997 r. niedaleko Władysławowa rybacy wyłowili beczkę iperytu. W ciągu ostatnich 20 lat odnotowano 115 podobnych incydentów.
Należało by zatem jak najszybciej wydobyć trucizny z dna Bałtyku. Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić. Mamy wprawdzie odpowiednie technologie, którymi dysponuje Marynarka Wojenna RP, są wyspecjalizowane firmy, które się tym zajmują. Nie jest to więc niewykonalne.
Przykładem mogą być niemieckie przedsiębiorstwo Dynasafe, które odnosi sukcesy na Morzu Północnym czy japoński koncern Kobelco, który wydobył i zdetonował ponad 3 tys. min, zrzucanych masowo przez aliantów wzdłuż wód terytorialnych Japonii, by zatrzymać flotę japońską w portach i nie wypuszczać jej na Pacyfik.
Dlaczego zatem na Bałtyku tak się nie dzieje? Wydobycie wraków oraz niebezpiecznych materiałów zalegających na dnie to ogromne koszty. Wielomiliardowe.
Przykład może stanowić wrak niemieckiego tankowca Franken, który podczas II wojny był pływającym militarnym „supermarketem” paliwowym, zaopatrującym flotę niemiecką na Bałtyku.
Przewoził ok. 10 tys. ton paliwa. Storpedowany w 1945 r. przez Rosjan, z częściowo zapełnionymi zbiornikami, osiadł na dnie polskich wód wewnętrznych nieopodal Helu. Zgodnie z prawem wrak przeszedł na własność Polaków.
Wydobycie paliwa z zatopionego niemieckiego tankowca Franken to koszt nawet 20 mln euro
W lipcu 2018 r. minister żeglugi powołał zespół ds. Frankena. Fundacja Mare, wspólnie w Instytutem Morskim, opracowała ogólną metodykę oczyszczenia wraku z paliwa wraz z metodologią postępowania, na co pieniądze wyłożyli Niemcy. Jak dotąd jednak jego wydobycie jest dla nas nieopłacalne.
Z wyliczeń fundacji wynika, że na każdą taką operację trzeba by wydać dziesiątki, a nawet setki mln dolarów. Oczyszczenie Frankena to koszt 10-20 mln euro.
Wydobycie pozostałości wraku statku Stuttgart, którego części spoczywają na dnie Zatoki Gdańskiej, niedaleko Gdyni, na głębokości ok. 21 m, wyceniono od 15 do 50 mln euro. Do tych prac jednak Niemcy wciąż się nie palą. Wrak jest bowiem – przypomnijmy – polską własnością.
– Mądrzy ludzie deliberują, co zrobić z zanieczyszczeniami w Bałtyku, a właściciele tego zamieszania, jak nie chcieli się tym zająć wcześniej, tak wciąż się nie zajmują – przypomniał Grzegorz Witkowski, podsekretarz stanu w Ministerstwie Infrastruktury, podczas posiedzenia sejmowej Komisji Gospodarki Morskiej i Żeglugi Śródlądowej poświęconej zanieczyszczeniom Bałtyku.
Podkreślił, że problem jest ważny, jednak dotyczy nie tylko Polski, ale także innych państw, które latami zanieczyszczały Bałtyk. Działania dotyczące oczyszczania Bałtyku z niebezpiecznych materiałów wymagają też koordynacji wielu organów i służb krajowych.
W lipcu 2022 r. powstał Międzyresortowy Zespół ds. Zagrożeń wynikających z zalegających w obszarach morskich RP materiałów niebezpiecznych. Pierwsze posiedzenie zespołu odbyło się 14 stycznia 2023 r.
I choć w jego skład wchodzą szefowie najważniejszych ministerstw: obrony narodowej, środowiska, aktywów państwowych i rybołówstwa, gospodarki, także tej morskiej i wodnej, klimatu czy spraw wewnętrznych, prace związane z usunięciem wraków z dna Bałtyku nie przyspieszyły.
Wiceminister Witkowski powiedział wprost: – Nasze państwo ma ważniejsze problemy na głowie i potrzeby finansowe, niż wydanie pieniędzy na oczyszczanie Bałtyku z zalegającej go poniemieckiej czy poalianckiej broni.
Dodał, że krytyka Polski za to, że zanieczyszczenia nie są usuwane, powinna być skierowana również w stronę Niemiec.
Czystość Bałtyku to nie jest jedynie polski problem. Potrzeba pieniędzy i współdziałania
Mogłaby pomóc Unia Europejska, w której, w ramach Strategii dla regionu Morza Bałtyckiego, stworzony został m.in. program badawczy na kwotę 4,5 mln euro w celu opracowania mapy miejsc, w których znajduje się broń chemiczna, a które w poprzednich badaniach zostały pominięte bądź przeoczone.
Polacy też nad tym pracują. Do stycznia tego roku zespół ds. zagrożeń dokonał inwentaryzacji zatopionych materiałów niebezpiecznych, przeglądu dotychczasowych spraw badawczych oraz uregulowań prawnych.
W przeprowadzonej inwentaryzacji oznaczono 639 obiektów; to wraki statków, broń konwencjonalna czy bojowe środki trujące (BŚT). Oznaczono też 25 obszarów, w których występują zagrożenia bronią i BŚT. Ich neutralizacja wymagałaby znacznych kosztów, trudnych do określenia.
Działania mające eliminować zagrożenia wynikające z zanieczyszczenia Bałtyku wspierają też siły zbrojne. Desygnowany do zespołu przez wicepremiera Mariusza Błaszczaka został gen. dyw. Karol Dymanowski, zastępca szefa Sztabu Generalnego WP.
Wojsko, głównie Marynarka Wojenna RP, w wielu obszarach prowadzi rozpoznanie i inwentaryzację obszarów morskich i znajdujących się tam obiektów oraz utrzymuje krajową bazę obiektów podwodnych.
Marynarka wojenna prowadzi też szereg przedsięwzięć o charakterze interwencyjnym, usuwając m.in. przedmioty niebezpieczne, ale też realizuje specjalistyczne usługi wojskowe na odbiór, transport i utylizację tych materiałów.
Co najważniejsze, prowadzony jest przez odpowiednie służby systematyczny monitoring wód Bałtyku pod względem parametrów środków szkodliwych, które mogą się uwalniać z zatopionych środków trujących oraz paliwa z zatopionych wraków, w tym na zawartość arsenu w osadach powierzchniowych oraz rybach.
Badania potwierdzają brak uwolnień substancji z broni chemicznej oraz paliwa z wraków
Specjalne służby systematycznie badają stan wód Bałtyku. Z badań tych za rok 2020 i 2021 (za 2022 r. nie ma jeszcze pełnych danych) wynika, ze stężenie arsenu i iperytu w warstwach powierzchniowych osadów pozostawały w zakresie od 8-12 mg na kilogram suchej masy, czyli mieściły się w granicach typowych tego rodzaju stężeń.
Również w pobranych dla badań rybach nie stwierdzono przekroczenia wartości granicznej zawartości arsenu. Potwierdzono brak uwolnień substancji niebezpiecznych z zatopionej broni chemicznej. Dotyczy to również paliw we wrakach.
Czy to znaczy, że możemy być spokojni? Ekolodzy przypominają, że niekoniecznie. Blachę statków i beczek przeżre w końcu słona woda. Lepiej dmuchać na zimne.
– Kiedy się zliczy rachunek zysków i strat, wydatek na usunięcie substancji szkodliwych z Bałtyku będzie się opłacał. Ze względu na rozwój rybołówstwa, przemysłu żywnościowego, turystyki, a przede wszystkim zdrowia i życia wielu Polaków. Martwi nas krótkowzroczność polityków i niewiedza ludzi w tym zakresie – przyznaje Kamil Wyszkowski.
Źródło: wnp.pl