Wędkarze twierdzą, że rząd staje na głowie, by znacjonalizować polskie wody. W tle jest kampania wyborcza, czebaczek amurski i urażona duma.
Ile zapłacą wędkarze?
W tym roku wyborcze menu może być urozmaicone – zamiast kiełbasy – szczupak, sum, sandacz, karp. Z ust premiera Morawieckiego zapewne nie raz usłyszymy, że rząd słucha wyborców, którzy lubią wędkowanie. Ale do tej pory musieli płacić horrendalne kwoty reliktowi komunizmu, jakim jest Polski Związek Wędkarski – teraz jest jedna, wielokrotnie niższa niż do tej pory składka.
Sprytne, jeśli wziąć pod uwagę, że PZW ma około 600 tys. członków, a liczbę wędkujących niektórzy szacują nawet na 3 mln osób. Wielu twierdzi jednak, że program Ryba+ grozi dramatem ekologicznym.
Nie taka znów ogólnopolska
Mariusz z Warszawy w 2022 r. zapłacił Państwowemu Gospodarstwu Wodnemu Wody Polskie za korzystanie z łowisk. Myślał, że składka pozwala wędkować w całym kraju. Pojechał nad jezioro w Wielkopolsce, zarzucił przynętę, przyszła straż rybacka i musiał zapłacić 200 zł mandatu. – Mieliśmy wiele osób przekonanych, że łowią legalnie, bo zdecydowali się na opłatę krajową wprowadzoną przez Wody Polskie. A ona obejmuje tylko niewielką część wszystkich łowisk – tłumaczy Beata Olejarz, prezeska Polskiego Związku Wędkarskiego.
To się jednak zmienia, bo powstałe w 2018 r. państwowe gospodarstwo usilnie pracuje, by przejąć jak najwięcej akwenów, choć w teorii powinno tylko nadzorować „użytkowników rybackich”. To ci, którzy mogą w danym miejscu łowić oraz pobierać od zainteresowanych opłaty za łowienie, a w zamian muszą akwen zarybiać. PGW początkowo użytkowało rybacko 11 z 2226 obwodów w kraju. Pod koniec 2021 r. – około 60. Teraz – 92. Państwo przejęło już łącznie 9623 hektarów wód. W tym samym czasie liczba obwodów należących do PZW wzrosła z 1013 do 1017 (teraz to 213 128 ha), a do podmiotów prywatnych spadła z 990 do 930 (192 493 ha).
Ustawa nakazuje, by użytkownik obwodu był wybierany w konkursie. Zwycięzca podpisuje umowę, najczęściej na 10 lat. Potem ma prawo jej przedłużenia. Jeśli nie chce, Wody Polskie czasowo przejmują obwód i powinny ogłosić nowy konkurs. Ale nie ogłaszają, twierdząc, że ustawa daje im możliwość samodzielnego użytkowania rybackiego w imieniu państwa. Do tego stosują szereg sztuczek, by jak najwięcej dotychczasowych użytkowników zrezygnowało.
Polskie wody rządowe
Zgodnie z prawem, gdy dzierżawa dobiega końca, państwo musi zaproponować jej przedłużenie. I robi to, ale w maju 2022 r. ówczesny prezes Wód Polskich, Przemysław Daca, wprowadził nowy wzór umowy. Podpisując ją, trzeba wejść do programu Opłata Krajowa. Czyli użytkownik musi płacić za dzierżawę i pozwalać na wędkowanie wszystkim, którzy – jak Mariusz z Warszawy – wniosą składkę państwowemu gigantowi. W zamian miałby dostać ekwiwalent pieniężny na zarybianie. Ile i na jakich zasadach będzie on wyliczony, umowa już nie określa.
– Nikt przy zdrowych zmysłach tego nie podpisze. Wielu użytkowników prywatnych stawia to w koszmarnej sytuacji. Zainwestowali dużo pieniędzy w infrastrukturę, choćby pomosty dla wędkarzy. Często brali dotacje unijne, a projekty są rozpisane na lata. Teraz ktoś każe im kupować kota w worku – komentuje Beata Olejarz. I Polski Związek Wędkarski, i prywatni użytkownicy domagają się powrotu do szablonu umowy wypracowanego w konsultacjach przez stronę społeczną i Ministerstwo Rolnictwa w 2019 roku.
Domagają się bezskutecznie, bo kolos podległy Prawu i Sprawiedliwości sprytnie wykorzystuje lukę prawną stworzoną przez PiS. Za rozpisywanie konkursów odpowiadają regionalne zarządy gospodarki wodnej podległe Ministerstwu Rolnictwa, które jest przeciwne nacjonalizacji. Ale zarządy robią to w imieniu i na zlecenie Wód Polskich, które odpowiadają przed ministrem infrastruktury. W efekcie, choć resort rolnictwa nakazuje podległym sobie jednostkom stosować powszechnie akceptowany szablon umowy, to ci przy przedłużeniu dzierżawy przedstawiają do podpisu umowę Dacy. A nowych konkursów od 2021 roku nie ogłaszają. Na pytanie dlaczego, odpowiadają, że z powodu nieorganizowania konkursu i chęci instytucjonalnego zajęcia się rybami.
Jeśli dotychczasowy użytkownik nie podpisze nowej umowy, akwen przejmie państwo i wtedy będzie kolejne miejsce dostępne w ramach opłaty krajowej.
Obca ryba, oddać wodę
Drugim sposobem WP na nacjonalizację jest wypowiedzenie dzierżawy. Zrobiły to już czterokrotnie. Dwa razy w okolicach Kalisza, gdzie za powód podano brak zarybiania przez PZW. W dwóch innych miejscach poszło o czebaczka amurskiego, który jest w Europie gatunkiem inwazyjnym. RZGW stwierdził jego obecność w akwenach, za które odpowiadał związek i jednostronnie rozwiązał umowy.
Wędkarze mówią, że okoliczności tego zdarzenia były kuriozalne, bo za dowód na obecność nieproszonego gościa miało posłużyć opublikowane w mediach społecznościowych nagranie, na którym anonimowa osoba wyciąga ręką z wody rybę i twierdzi, że to właśnie intruz. Podkreślają, że nawet jeśli czebaczek tam był, nie można stwierdzić, kto go wpuścił. Pochodzący z Azji gatunek jest w naszym kraju obecny od 20 lat w różnych zbiornikach. Najczęściej trafia do nich pomyłkowo, podczas zarybiania, ponieważ jest podobny do karpia.
Sami siebie kontrolują
Młody mężczyzna idzie wzdłuż rzeki, opowiadając o ochronie wód. Na jego filmach widać zaangażowanie i wiedzę. To Piotr Bednarek, prezes Podkarpackiego Towarzystwa Przyrodników Wolne Rzeki i doktorant w Zakładzie Hydrologii Instytutu Geografii i Gospodarki Przestrzennej Uniwersytetu Jagiellońskiego. Uważa, że z ekologicznego punktu widzenia łowienie ryb powinno w ogóle zniknąć, najlepiej byłoby doprowadzić do renaturyzacji wód i zostawić je przyrodzie.
Jednak Wody Polskie nie interesują się ochroną środowiska, tylko wyciskaniem z wody, ile się. W tym kontekście na rolę wędkarzy trzeba patrzeć inaczej. – Ich wpływ jest dwojaki. Z jednej strony wyławiają ryby największe, więc najcenniejsze ekologicznie. Z drugiej jednak to grupa bardzo aktywnie walcząca o czystość wód, zaangażowana w ochronę przyrody. Znam takie przykłady jak wędkarze z Kielc, którzy udrażniają bariery migracyjne w rzekach, wysypują tarliska, uzupełniają żwir.
Dzięki temu ryby mogą naturalnie migrować, rozmnażać się i odnawiać populację – mówi Bednarek.
Na pytanie, czy państwowe gospodarstwo po przejęciu obwodów rybackich będzie dbać o rzeki równie dobrze, odpowiada bez namysłu: – To instytucja, która niewątpliwie w największym stopniu niszczy przyrodę. Przejmując obwody rybackie, tworzą kolejne poletko, na którym będą kontrolować sami siebie.
Do tej pory Wody Polskie same sobie wydawały pozwolenia na budowę obiektów hydrotechnicznych i regulację rzek. Teraz będą same sobie określały obowiązki dotyczące zarybiania rzek i kontrolowania połowów. To droga do kolejnych po Odrze katastrof ekologicznych.
Ile na zarybianie
Sposób, w jaki użytkownik rybacki ma zarybiać dany akwen, to tzw. operat, który jest załącznikiem do umowy. Określa kwoty wydawane na nowy narybek oraz jego gatunki.
Beata Olejarz opowiada o Narwi między ujściem Biebrzy a ujściem Szkwy. To piękny przyrodniczo odcinek rzeki liczący ok. 50 km. Płaski teren, zielono po horyzont, gdzieniegdzie zagajniki, małe lasy. Zgodnie z operatem prywatny użytkownik wydawał tam na zarybianie 200 tys. zł rocznie. W 2020 r. obwód przejęły Wody Polskie, a operat został zmieniony. Państwo samo siebie zobowiązało do przeznaczania na ten sam cel kilkunastu tysięcy złotych.
O operaty pytamy Wody Polskie. Tam, gdzie rozwiązano umowy, dotychczasowi użytkownicy byli zobowiązani do zarybiania za łączną kwotę 833 049,90 zł. W nowych operatach stworzonych po przejęciu tych wód przez PGW wpisano 88 075,90 zł. „Należy jednak podkreślić, że powodem wypowiedzenia umów z dotychczasowymi użytkownikami obwodów rybackich było m.in. niewywiązywanie się z zadeklarowanych nakładów na zarybianie na kwotę niemal 600 000 zł” – czytamy w odpowiedzi Wód Polskich.
I to być może sedno konfliktu. Według PZW opłata krajowa na obecnym poziomie to populizm. – Wody Polskie przed wyborami mówią ludziom, że za 350 zł mogą łowić wszędzie. Niestety, część osób złapie tę przynętę, zrobią najazd na atrakcyjne wody i okaże się, że muszą dopłacić, bo te wody są użytkowane np. przez prywatnych użytkowników czy PZW. A w przyszłym roku rozwiązania mogą być dwa: albo wzrost wysokości opłaty krajowej, albo ciągłe zmniejszanie poziomu zarybiania. Ani z tego, ani z tego wędkarze się na pewno nie ucieszą – mówi Beata Olejarz.
Pytam, czy nie chodzi jej o ochronę interesów związku. – Ale ja nie jestem przeciwna, żeby każdy wędkarz mógł za jedną opłatą łowić w każdej wodzie! Tylko kto rozliczy wniesione opłaty wędkarskie i na jakich zasadach? – odpowiada Olejarz.
PZW szacuje, że gdyby chcieć zrealizować założenia aktualnych operatów dla wszystkich obwodów w kraju, każdy wędkarz musiałby płacić rocznie nie mniej niż 2000 złotych.
Czynnik ludzki w polityce rybnej
W PZW można usłyszeć nieoficjalnie, że w całym tym zamieszaniu jest też element osobistej zemsty. Dionizy Ziemiecki jest dyrektorem departamentu rybactwa państwowego w Wodach Polskich, a do 2017 r. był prezesem PZW. Odszedł w atmosferze konfliktu. Zarzucano mu, że traktował ryby jak maszynkę do zarabiania pieniędzy i nie zaprzestał masowego odławiania sieciowego, które przynosiło zarządowi duże zyski, ale i wyjaławiało polskie jeziora.
Ziemiecki odpowiada, że to bzdura, bo za jego czasów odłowy gospodarcze zostały znacznie ograniczone. Sugeruje, że niechęć do niego wynika z obaw o własne interesy. – Z 240 milionów rocznego budżetu PZW tylko 40 przeznacza się na zarybianie. Niech pan sam odpowie na pytanie, co z resztą pieniędzy i czy nie o to chodzi w całej awanturze – mówi. I przekonuje, że jeśli opłatami za wędkowanie zarządzać będzie państwowa firma, to pójdą wyłącznie na zarybianie, a nie na administrację, jak w organizacji pozarządowej.
Opłaty krajowej będzie bronił, bo gdy zaczynał wędkować w latach 60. ubiegłego wieku, płacił jedną składkę i mógł łowić w całym kraju. – W PRL niewiele było dobrego, ale to akurat tak. Dlatego chcę to przywrócić wędkarzom – mówi. Odpiera zarzut, że program uniemożliwi uczciwy podział pieniędzy na zarybianie, bo nikt nie będzie wiedział, kto, gdzie i ile wyłowił. – PZW próbuje przekonać, że kontroluje, jaka jest presja wędkarska na poszczególne obwody. To bzdura. Pewnie, że każdy wędkarz powinien mieć książeczkę, w której zapisuje, co złowił i co zabiera do domu. Ale z doświadczenia wiem, że nikt tego nie sprawdza i nie liczy – twierdzi Ziemiecki. Zapowiada, że Wody Polskie wkrótce wypuszczą aplikację mobilną, która rozwiąże ten problem. Wędkarz będzie się logował i określał, gdzie chce łowić. Jeśli zobaczy zielone światło, będzie mógł. Do aplikacji trzeba będzie wpisywać wszystkie ryby zabierane do domu. Dzięki temu system codziennie przeliczy, ile ich ubyło w danym zbiorniku. Jeśli zbyt wiele, następni zobaczą w aplikacji czerwone światło – zakaz wyciągania wędki.
– Dzięki aplikacji będzie można łatwo sprawdzić, czy presja wędkarska jest faktycznie taka, jak zakłada operat i wypłacić pieniądze na zarybianie. A jeśli połowów będzie mniej, niż się spodziewano w operacie, będzie podstawa do jego zmiany – zapewnia Ziemiecki.
– Czy 350 zł od osoby wystarczy na pokrycie kosztów zarybiania w takim stopniu, by populacje ryb nie malały we wszystkich zbiornikach objętych opłatą krajową? – dopytuję.
– Nigdy nie powiedziałem, że to jest opłata na lata. Teraz jest wystarczająca. Z czasem będziemy mieli coraz więcej wód użytkowanych przez Wody Polskie albo włączonych do programu. Może się okazać, że wtedy opłata będzie musiała wzrosnąć. Na pewno wyższa będzie na terenach górskich, bo tam zarybianie jest bardzo kosztowne – odpowiada Ziemiecki.
W odpowiedzi Wód Polskich na nasze pytania czytamy z kolei: „Zakładamy, że jeżeli program Opłata Krajowa obejmie co najmniej 1500 obwodów rybackich, wówczas cena jednego zezwolenia na cały kraj winna zamknąć się kwotą 600-800 zł”.
Źródło: onet.pl