Czemu energia jest taka droga? Państwowi energetycy narzekają, że państwowi górnicy podnieśli im w półtora roku cenę węgla z kilkunastu do prawie czterdziestu złotych za gigadżul. Państwowi górnicy odpowiadają, że powodem jest … drastyczny wzrost cen prądu. Żeby było straszniej i śmieszniej, całym tym komediodramatem nie zawiaduje żadna niewidzialna ręka rynku, lecz ciężka dłoń ministra od górnictwa i energetyki oraz ko(s)miczna matematyka związków zawodowych. Dwa plus dwa daje tu – jak u informatyków – sto. Ale nie binarne, tylko na pasku wypłat – górnika i energetyka. Bo przecież nie nauczyciela. Widać, kto tu jest dla władzy ważny.
Energia, głupku!
Kiedy miesiąc temu w felietonie „Bileciki do kontroli” (o podwyżkach cen biletów PKP, z których kolej się teraz wycofuje – warto apelować!) zacytowałem pytanie drobnego przedsiębiorcy: „Dlaczego ceny prądu w Polsce oszalały, skoro ponad 80 procent energii wytwarzają państwowe koncerny z węgla wydobytego z państwowych kopalń i rozsyłają państwowymi sieciami zarządzanymi przez państwowe spółki?”, wkurzeni przedstawiciele sektora paliwowo-energetycznego próbowali uciąć dyskusję: „Ignoranci nie rozumieją globalnych uwarunkowań. Energia drożeje wszędzie z powodu wojny, a w Polsce jest najtańsza w Europie”.
Radykalnie apeluję o to, byśmy nie dali sobie uciąć tej dyskusji (ani niczego innego), bo ma ona absolutnie fundamentalne znaczenie dla naszej bliższej i dalszej przyszłości. Jeśli po raz kolejny ulegniemy przemocy czarnego sektora, który stał się – niespotykanym już nigdzie w świecie – miksem księżycowych warunków pracy z księżycową ekonomią, ockniemy się niebawem w czarnej dziurze: z kompletnie niekonkurencyjną gospodarką i nieznośnymi kosztami życia.
Energia ma w dzisiejszym świecie znaczenie większe niż leopardy, himarsy i f-16. Jest to w coraz większym stopniu energia elektryczna, bo z jednej strony stosujemy oszczędniejsze urządzenia (maszyny, żarówki, lodówki, pralki…), a z drugiej – używamy ich wielokrotnie więcej niż kiedyś. Tego trendu – w kierunku totalnego uzależnienia od prądu – nie da się zatrzymać: domowe i firmowe instalacje, smartfony, komputery, sieci telekomunikacyjne, pompy ciepła, klimatyzacje, systemy bankowe i płatnicze, ładowarki do aut – wszystko to będzie zwiększać zapotrzebowanie na energię.
Nakłada się na to drugi trend: coraz więcej odbiorców polskich towarów i usług żąda od naszych przedsiębiorców przedstawienia zielonych certyfikatów, czyli dowodów na to, że te towary i usługi powstały przy użyciu czystej energii, z pełnym poszanowaniem środowiska i klimatu. To początki. Już wkrótce nie będzie można niczego wyeksportować bez przekonujących inwestycji w zieloną energię. Można się z tym nie zgadzać, można cały czas bajdurzyć o ekoidiotach lub sprzedajnych ekologach chodzących na pasku zbrodniczego przemysłu OZE, który uknuł globalny spisek przeciwko nieskazitelnemu polskiemu górnictwu węgla brunatnego i brutalnego, pardon – kamiennego, ale nijak nie zmieni to europejskich i światowych realiów. Jakie one dziś są?
Z czego energia
W krajach, które po II wojnie zakładały i rozwijały Europejską Wspólnotę Węgla i Stali, będącą zalążkiem EWG i potem UE, prawie nie stosuje się już węgla kamiennego. Owszem, opowiadacze bajek o renesansie tego paliwa w związku z obecnym kryzysem energetycznym ekscytują się wieściami z Niemiec, czy ostatnio Wielkiej Brytanii (która oficjalnie zrezygnowała z węgla dwa lata temu) o postawieniu w stan gotowości starych bloków węglowych, ale nie wolno mylić działań doraźnych z długofalowymi trendami i strategiami państw. Nikt o zdrowych zmysłach w Europie nie zamierza na większą skalę wracać do węgla. Nie jest również prawdą, że posiadaniu własnego węgla zawdzięczamy w ostatnim czasie „jedną z najtańszych cen energii w Europie” oraz to, że „staliśmy się w 2022 roku eksporterem energii netto”.
Po pierwsze: wedle danych rządu, produkcja energii z węgla kamiennego spadła w Polsce rok do roku o 6 proc. (z węgla brunatnego wzrosła o 3,5 proc., z gazu spadła o jedną czwartą), natomiast z turbin wiatrowych wzrosła o ponad 28 proc., a z innych OZE, głównie fotowoltaiki, niemal się podwoiła. Właśnie OZE zawdzięczamy relatywnie tanią energię, którą mogliśmy wyeksportować.
Po drugie: „taniość” jest względna. Wolisz płacić za kilowatogodzinę energii 1 zł przy miesięcznym dochodzie rzędu 4 tys. zł na rękę czy 2 zł przy dochodzie trzy razy większym?
Z czego wytwarzają prąd nasi sąsiedzi?
W Niemczech w ostatnim roku ponad 20 proc. pochodziło z węgla brunatnego i niemal tyle samo z wiatraków na lądzie (których rozwój w Polsce jest od lat zamrożony przez władzę, a ściślej Solidarną Polskę). 12 proc. dał węgiel kamienny, 11 proc. fotowoltaika, 10,5 proc. gaz ziemny, 8 proc. biomasa, 6 proc. elektrownie jądrowe, 5 proc. farmy wiatrowe na morzu, 5 proc. łącznie elektrownie wodne i szczytowo-pompowe.
W Czechach 38 proc. energii wytworzyły elektrownie na węgiel brunatny i prawie tyle samo siłownie jądrowe. 6 proc. pochodziło z gazu ziemnego, 4 proc. z węgla kamiennego, 3 proc. z biomasy i tyle samo z innych OZE.
Słowacja wytworzyła 61 proc. energii z atomu, a 14 proc. w elektrowniach wodnych. 6 proc. zapewnił gaz ziemny, 4 procent węgiel brunatny. Udział węgla kamiennego spadł poniżej 1 proc. i był dwa razy niższy niż fotowoltaiki.
Na Litwie aż 36 proc. energii wytworzyły lądowe elektrownie wiatrowe, a 13 proc. siłownie szczytowo-pompowe. Na trzecim miejscu znalazł się gaz (12,5 proc.), a za nim elektrownie wodne (10 proc.) i spalanie odpadów (9 proc.) oraz fotowoltaika i biomasa (po 8 proc.). Węgiel – 0.
A jak się produkuje energię po drugiej stronie Bałtyku? W górzystej Szwecji 43 proc. energii zapewniły elektrownie wodne, 31 proc. jądrowe, 20 proc. wiatrowe lądowe, a niemal całą resztę spalarnie odpadów i fotowoltaika. Udział węglowodorów kopalnych spadł niemal do zera.
Gdzie na tym tle jest Polska? 47 proc. energii wytworzyliśmy z węgla kamiennego, 26 proc. z brunatnego, 11 proc. z lądowych farm wiatrowych, 6 proc. z fotowoltaiki i tyle samo z gazu ziemnego. Po 1 procencie dały nam: biomasa, olej oraz elektrownie wodne i szczytowo-pompowe.
Jesteśmy zatem uzależnieni od węgla, ale czy – samowystarczalni? I czy jest to paliwo dające nam spokój na lata? Na oba te pytania odpowiedź brzmi: NIE.
Węgiel brutalny
Mamy w Polsce trzy rynki (?) węgla kamiennego: dla zawodowej energetyki, dla gospodarstw domowych oraz dla niewielkich lokalnych ciepłowni. Każdy z tych odbiorców potrzebuje całkiem innego węgla, co w realiach wojny i kryzysu energetycznego miało, ma i będzie mieć swoje bolesne konsekwencje. Lekko licząc – jako podatnicy już dołożyliśmy do (nieswojego) czarnego interesu ładnych parę miliardów. Kolejne dokładamy jako konsumenci i podatnicy notorycznie drenowani przez wybitnie uprzywilejowany sektor. A to tylko jeden rok!
W przypadku energetyki zawodowej, kontrolowanej niemal w całości przez rząd, możemy mówić o pełnym zaspokojeniu potrzeb przez krajowe kopalnie, kontrolowane niemal w całości przez rząd. Sytuacja wydaje się komfortowa, ale państwowe spółki energetyczne podlegające temu samemu ministrowi co państwowe kopalnie, co chwila buntują się przeciwko, ich zdaniem, zbyt drogiemu węglowi; nieco wcześniej kopalnie buntowały się, bo węgiel był, w ich opinii, zbyt tani.
Ten spór rozstrzygany jest notorycznie w ten sposób, że ostatecznie za wszystko i tak płaci Kowalski, Malinowska, Nowak i Kwiatkowska. W górnictwie od 30 lat obowiązuje elementarna zasada, że straty kopalń są własnością podatników, natomiast zyski kopalń są własnością górników. To dlatego ratowanie branży przed upadkiem kosztowało nas dotąd grubo ponad 100 mld złotych. A kwota ta nie wyczerpuje w żadnym razie puli transferów z kieszeni podatnika. Weźmy przywileje emerytalne, albo koszty naprawy szkód górniczych (w tym słynnych ostatnio zapadlisk w Trzebini) – za te wszystkie rzeczy Pan płaci/Pani płaci. Kwoty te trzeba by doliczyć do, niemałej już, ceny węgla.
Czemu ta cena tak drastycznie wzrosła (dla gospodarstw domowych dwukrotnie, dla zawodowej energetyki trzykrotnie)? Największa spółka wydobywcza, czyli Polska Grupa Górnicza, tłumaczy to lawinowym wzrostem kosztów, zwłaszcza prądu. Tylko że w ogólnych kosztach od lat mniej więcej połowę stanowią wynagrodzenia. One od początku kryzysu rosną ponad inflację – mimo ustawicznego spadku wydajności pracowników. Pojedyncze – kwartalne – „rekompensaty antyinflacyjne” były w państwowych spółkach równe kilku miesięcznym pensjom nauczyciela, który w tym samym czasie nie otrzymał żadnych podwyżek ani wyrównań. Ba, szansa, że teraz otrzyma, jest mizerna, bo szkoły muszą znaleźć dodatkowe miliony na rekordowo drogi prąd – a często także węgiel do ogrzewania budynków.
Trend do rozdymania kosztów jest nieuchronny. Z jednej strony decydują o tym obiektywne uwarunkowania geologiczne: po urobek trzeba schodzić coraz głębiej pod ziemię, stosując coraz bardziej zaawansowane technologie (także po to, by zapobiec szkodom teraz i w przyszłości, jak w Trzebini). Z drugiej: w kopalniach działa rekordowa liczba piekielnie wojowniczych związków zawodowych, związkowców jest w niektórych zakładach więcej niż pracowników (bo jeden górnik należy do paru central), co jest poniekąd dobre, ale nie w układzie, w którym po drugiej stronie stolika negocjacyjnego siedzą nominaci aktualnej władzy. Górnik staje się wtedy wpływowym wyborcą, a prezes – emisariuszem rządu skłonnym spełnić wszystkie oczekiwania. Nawet wbrew wynikom ekonomicznym. Zwłaszcza, że te wyniki niewiele znaczą. Jakby co, zawsze dosypuje się, ile trzeba, z kieszeni podatników.
To nam daje odpowiedź na pytanie, czy krajowy węgiel dla energetyki zapewni nam tani prąd.
Niestety, rynek węgla dla gospodarstw domowych też nie jest żadnym rynkiem. To po prostu kolejna hucpa. Krajowe kopalnie są w stanie zaspokoić potrzeby odbiorców w mniej więcej połowie. Drugą – jakieś 5 mln ton opału – trzeba importować. Wcześniej był to import z Rosji, teraz – z polecenia rządu – państwowe spółki rzuciły się na zakupy po całym świecie, płacąc nawet po 400 dolarów za tonę. Dziś tona w portach ARA zjechała poniżej 130 dolarów i państwowe spółki zostały z tym węglem, jak Himilsbach (mógł zostać) z angielskim. Zapewne – nie po raz pierwszy w dziejach – hałdy te kupi rządowa agencja rezerw, za pieniądze wydarte Kowalskiemu, Malinowskiej, Nowakowi i Kwiatkowskiej, których realne dochody pikują.
Jak znam życie (i macki czarnego sektora), w kolejnym sezonie grzewczym nic się nie zmieni. Największym zmartwieniem rządzących będzie znów zapewnienie opału dla wyborców zakopcających i zatruwających siebie i całą okolicę, choć już dawno nie ma w tym żadnego ekologicznego, zdrowotnego, ani ekonomicznego sensu. Dla nas. Bo dla ONYCH – ma.
Najgorsze jest to, że w rok po wybuchu wojny, w nastym miesiącu kryzysu energetycznego, rząd nie przedstawił nawet zarysu pomysłu na wyjście Polski ze śmiertelnie groźnego uzależnienia od węgla. To oczywiste, że przy takiej strukturze wytwarzania energii, węgiel powinien pozostać w najbliższych latach kluczowym źródłem i zarazem stabilizatorem naszego systemu energetycznego (chyba że wydarzy się jakiś przełom w magazynowaniu energii w OZE). Musimy mieć jednak z jednej strony precyzyjny plan zastępowania go innymi źródłami, a z drugiej – system bezpieczników zapobiegających panoszeniu się czarnego sektora kosztem innych. Przestańmy udawać, że spółki energetyczne i górnicze to są firmy, jak inne, działające na zasadach rynkowych. Nigdy tak nie było, a już zwłaszcza teraz nie jest.
Źródło: forsal.pl