Rząd chwali się rekordowymi podwyżkami płacy minimalnej, a w rzeczywistości mogą się one okazać obniżkami. Średnie wynagrodzenie też już przestało nadążać za inflacją, a w przyszłym roku Polacy realnie zbiednieją. Jedynymi „wygranymi” mogą się w tym wszystkim okazać emeryci. Mogą, choć wcale nie muszą.
3490 zł brutto miesięcznie — tyle od stycznia ma wynieść minimalne wynagrodzenie za pracę w Polsce. W porównaniu z 2022 r. to podwyżka rzędu 480 zł, czyli 15,9 proc. Stawka godzinowa od nowego roku nie będzie z kolei mogła być niższa niż 22,80 zł. Od lipca natomiast stawki wzrosną jeszcze mocniej, bo do odpowiednio: 3600 zł i 23,50 zł.
— Płaca minimalna powinna być drogowskazem dla pracodawców — stwierdził premier Mateusz Morawiecki, gdy informował Polaków o podwyżkach. — Najlepsze kraje do życia to te, gdzie nierówności płacowe są najmniejsze — dodał.
Rząd zresztą wielokrotnie chwalił się swoją hojnością i podkreślał, że takich podwyżek jak w tym roku, to jeszcze nie było. A już na pewno nie „za czasów poprzedników”.
Podwyżka, czy jednak obniżka?
Problem w tym, że ta podwyżka w rzeczywistości może być obniżką. Jak to możliwe? Przez inflację.
To prawda, najmniej zarabiający Polacy (a według różnych statystyk może ich być od 1,5 do nawet 2,5 mln), od stycznia dostaną na konto o 15,9 proc. więcej pieniędzy, niż dostawali przez cały 2022 r. Przypomnijmy bowiem, że obecnie płaca minimalna wynosi 3010 zł miesięcznie.
Jednocześnie jednak może okazać się, że znacznie szybciej od ich pensji wzrosną koszty życia. Co na przełomie roku wcale nie jest takie niemożliwe. To od stycznia bowiem wejdą w życie nowe taryfy na prąd i gaz. Choć rząd próbuje ratować sytuację, wprowadzając maksymalne ceny energii, to i tak są one wyższe od tegorocznych nawet o kilkaset procent. Mówią o tym choćby samorządowcy.
W efekcie początek roku może wcale nie przynieść ulgi, jeśli chodzi o wysokość inflacji. I nietrudno sobie wyobrazić, że wskaźnik ten przekroczy wspomniane wyżej 15,9 proc. podwyżki płacy minimalnej.
Eksperci prognozują szczyt na przełomie roku
Zdaniem ekspertów to właśnie zima może być rekordowa, jeśli chodzi o tempo wzrostu cen.
„Podtrzymujemy naszą prognozę, zgodnie z którą inflacja ogółem osiągnie swoje maksimum lokalne na poziomie 18,4 proc. rok do roku w grudniu, a następnie zacznie się stopniowo obniżać. W konsekwencji prognozujemy, że w 2022 r. inflacja zwiększy się do 14,5 proc. rdr. wobec 5,1 proc., a w 2023 r. obniży się do 10,4 proc.” — piszą w najnowszym komentarzu ekonomiści Credit Agricole.
Podobnego zdania są analitycy ING, którzy jednak najgorszego spodziewają się w lutym. Ich zdaniem w drugim miesiącu nowego roku wskaźnik inflacji ogłaszany przez GUS może sięgnąć 20 proc.
„Oczekujemy dalszego wzrostu inflacji w najbliższych miesiącach. W październiku możliwe jest przebicie 18 proc., szczyt w lutym może być w okolicy 20 proc. rdr., a być może wyżej – w zależności od tego, jak GUS zdecyduje się uwzględnić w szacunkach inflacji efekt zamrożenia cen prądu do pewnego limitu konsumpcji” – to z kolei ekonomiści Santandera.
mBank? „W kolejnych miesiącach inflacja będzie rosła, osiągając — naszym zdaniem — szczyt w lutym w okolicach 19-20 proc. Główną determinantą zmian będą nadal ceny energii (ciepło, paliwa, gaz i energia elektryczna od początku przyszłego roku), węgiel oraz… dalsze przyspieszenie cen bazowych” — czytamy.
Optymizmu nie ma też w państwowym Pekao. „Do końca roku inflacja dalej będzie rosnąć, a jej szczyt w tym cyklu powinien nastąpić w lutym przyszłego roku w wysokości przekraczającej 20 proc. rdr.” — to szacunki po wrześniowym odczycie GUS. Z kolei PKO BP prognozuję inflację przekraczającą 17 proc. do końca tego roku.
Można więc z dużą dozą prawdopodobieństwa założyć, że w styczniu ceny będą rosły szybciej niż 15,9 proc., czyli tyle, o ile podniesione zostało minimalne wynagrodzenie. A to będzie oznaczało, że Polacy, zamiast zarabiać więcej, realnie będą po prostu biedniejsi.
Z minimalną pensją stanie się więc dokładnie to samo, co od kilku miesięcy obserwujemy w kontekście średnich wynagrodzeń. Ostatni odczyt pokazał, że we wrześniu przeciętna pensja w Polsce wzrosła o 14,5 proc., podczas gdy inflacja w tym samym miesiącu wyniosła 17,2 proc.
Co z emerytami?
W całym inflacyjnym zamieszaniu największymi wygranymi mogą okazać się emeryci. Szczególnie ci, którzy co miesiąc otrzymują od ZUS najniższe przelewy. Choć podkreślamy: mogą, ale nie muszą.
W ubiegły wtorek rząd poinformował, że wskaźnik waloryzacji wyniesie nie mniej niż 13,8 proc., przy czym po raz kolejny będziemy tu mieli zastosowany mechanizm kwotowo-procentowy. Czyli podwyżki będą ustalone procentowo, ale nie będą mogły być niższe niż konkretna kwota. W 2023 r. każdy emeryt otrzyma podwyżkę o 250 zł lub więcej.
— Waloryzacja na poziomie prawie 14 proc. i nie mniej niż 250 zł to nasze zobowiązanie. Może być większa, bo będzie zależała od wskaźnika inflacji — podkreślał premier Mateusz Morawiecki. Czyli: im wyższa inflacja, tym wyższa waloryzacja. Tak bowiem skonstruowany jest mechanizm działania waloryzacji.
W efekcie emeryci mogą być jedynymi prawdziwymi „wygranymi” inflacji. Ich świadczenia mogą bowiem jako jedyne oprzeć się galopującym cenom. Mowa tu szczególnie o tych, którzy otrzymują najniższe świadczenia.
Senior, który dziś ma emeryturę na poziomie 1400 zł, od 2023 r. będzie mógł liczyć na podwyżkę o 250 zł, czyli 17,9 proc. Dla minimalnego świadczenia 1338,44 zł jest to już 18,7 proc. Czy to będzie więcej niż inflacja? Dziś trudno stwierdzić.
Na korzyść emerytów może tu grać termin. Waloryzacja co roku ma miejsce w marcu, a więc już po prognozowanym przez bankowych ekspertów szczycie inflacji, który ma przypaść na luty.
Pytanie brzmi, czy do marca inflacja zdąży spaść. Jeśli tak, to najbiedniejsi emeryci odrobinę się wzbogacą. Jeśli nie, to zbiednieją tak jak niemal wszyscy młodsi rodacy.