Gdy za naszą granicą toczy się wojna, powinniśmy mówić wprost: przeprowadzamy ćwiczenia, żeby potwierdzić, że jesteśmy gotowi do obrony naszego terytorium – mówi gen. broni rez. dr Mirosław Różański.
Od 1 do 26 maja trwają ćwiczenia Defender Europe 2022 oraz Swift Response 2022 z udziałem polskich żołnierzy. W sumie będzie ich prawie 20 tys. Na czym one polegają?
Podkreślę, że każde ćwiczenie jest dobre i lepsze od żołnierskiego pikniku czy parady. Te ćwiczenia, o których pan mówi, odbywają się od dłuższego czasu, mają charakter cykliczny i co istotne, wymiar międzynarodowy. Przede wszystkim są one po to, by doskonalić czy czasem wręcz budować interoperacyjność między żołnierzami, jednostkami i siłami zbrojnymi poszczególnych krajów Sojuszu Północnoatlantyckiego oraz krajów z nim stowarzyszonych.
Co to jest interoperacyjność?
W dużym uproszczeniu to kwestia umiejętności współdziałania, mówiąc językiem cywilnym, „rozumienia się” w wymiarze procedur, które są stosowane przez poszczególne kraje i siły zbrojne, a także doskonalenia współdziałania w procesie zabezpieczenia logistycznego. Chodzi o to, by np. polska logistyka nauczyła się zaopatrywać jednostki wojskowe innych krajów NATO. Chodzi o kwestie wzajemnego uczenia się. Sojusz Północnoatlantycki opiera się na zasadzie kolektywnej obrony, ale niektórzy robią błąd, mówiąc, że coś się odbywa według „standardu natowskiego”. Problem w tym, że nie ma takiego standardu, który obowiązuje wszystkich.
Jakieś przykłady?
Mamy różne struktury organów dowodzenia w poszczególnych państwach. Posługujemy się różnym sprzętem, którego część działa w systemie metrycznym, część w calowym. Jeżeli chodzi o środki łączności, to nie wszyscy pracujemy na tych samych pasmach czy też nie mamy takich samych zasad w obszarze klauzul tajności.
W 2016 r., by wykonać w jednym miejscu i jednym czasie zadania artyleryjskie i zrzut bomb przez lotnictwo (oba w trybie bojowym), pisaliśmy protokoły przez kilka miesięcy. Wszystko po to, żeby potem móc nauczyć uczestników tego ćwiczenia, by zrobili to bezpiecznie i zgodnie z wolą dowódców. Przypomnę, że w tym samym roku gen. Ben Hodges, wówczas dowódca wojsk amerykańskich w Europie, zaapelował o „militarne Schengen”. Chodziło o to, że procedury przemieszczania się wojsk są różnie opisane w różnych krajach, a uzyskanie niezbędnych do tego zgód zupełnie inaczej wyglądało w Polsce, Niemczech czy we Francji.
To są wyzwania, z którymi Sojusz mierzy się na co dzień i ich przezwyciężeniu służą m.in. takie ćwiczenia.
Czemu jeszcze?
Druga kwestia to podnoszenie umiejętności poszczególnych jednostek wojskowych. To jest trochę jak z muzykami – jeśli przestaną ćwiczyć, to wartość ich występu spada. Podobnie jest w wojsku. Każde wyjście żołnierzy na poligon to podnoszenie ich umiejętności indywidualnych, ale również zespołowych.
Jak słyszę, że w Polsce będziemy mieli nowe czołgi i one po 18 miesiącach będą miały gotowość operacyjną, to jest to nieprawda. W takim czołgu najpierw trzeba zgrać te trzy- czy czteroosobowe załogi. Później muszą one nauczyć się działać wspólnie w plutonie, który liczy cztery czołgi. A jeżeli weźmiemy pod uwagę, że w dużych operacjach uczestniczą brygady czy pułki, to widać, jak wiele trzeba ćwiczyć, by to wszystko dobrze funkcjonowało. Taką orkiestrę trzeba zgrać i każde ćwiczenie polega na doskonaleniu umiejętności zarówno indywidualnych, jak i zespołowych w składzie poszczególnych jednostek.
Oczywiście to się może odbywać tylko przy założeniu, że wojsko ćwiczy, a nie przygotowuje się do pokazu dla polityków, a niestety to właśnie często słyszę od moich byłych podwładnych.
Nihil novi, to wada systemu od lat.
Nie zgodzę się. W 2015 r., gdy odpowiadałem za ćwiczenie Dragon, tzw. VIP Day, czyli pokaz dla polityków, oficjeli i dziennikarzy też się odbył. Ale w pierwszym dniu ćwiczenia. A później mieliśmy dwa tygodnie na normalne, metodyczne szkolenie. Takie pokazy są potrzebne, bo budują przeświadczenie o potencjale armii, ale powinny się odbywać na początku, nie na końcu ćwiczenia. Później musi być czas na strojenie instrumentów i dogrywanie poszczególnych partytur, na przygotowanie całego koncertu, którym niestety może być wojna, a nie może być nim pokaz.
Resort obrony podkreśla, że te ćwiczenia są cykliczne, defensywne i „nie są wymierzone przeciwko żadnemu państwu i nie mają związku z obecną sytuacją geopolityczną w regionie”. Faktycznie tak jest, że wojna w Ukrainie nie ma na nie wpływu?
Prawdą jest, że są to ćwiczenia cykliczne, jak choćby rosyjski Zapad. Ale jestem krytyczny w stosunku do polityki komunikacyjnej realizowanej obecnie przez MON. Dzisiaj, gdy tuż za naszą granicą toczy się wojna, gdy jesteśmy tak naprawdę państwem frontowym, bo sąsiadujemy i z Rosją, i z Ukrainą, a Putin straszy m.in. Warszawę, nie powinniśmy być powściągliwi i poprawni, tylko powinniśmy mówić wprost: przeprowadzamy ćwiczenia, żeby potwierdzić, że jesteśmy gotowi do obrony naszego terytorium. Powinniśmy podkreślać, że jeśli Putin chciałby spojrzeć nieprzyjaźnie na kraje bałtyckie czy Polskę, to spotka się ze srogą odpowiedzią. Właśnie taką narrację bym rekomendował. Na wschodzie jest realne zagrożenie. Trzeba na nie odpowiadać, a jedną z form odpowiedzi jest właśnie komunikacja strategiczna.
Retoryka MON się nie zmieniła, ale myśli pan, że na poligonach te ćwiczenia będą przebiegać inaczej niż w latach ubiegłych?
Opierając się na oficjalnych komunikatach, obawiam się, że nie. Bo teraz słyszymy np., że ćwiczenia mają doskonalić przemieszczanie wojsk. Dokładnie to samo było komunikowane podczas kryzysu na granicy z Białorusią. Doskonalone ma być też pokonywanie przeszkód wodnych. Jeśli to będzie na Złym Łęgu , to nie będzie to żadne doskonalenie. W 2016 r. pokonywaliśmy Wisłę na potencjalnym kierunku przemieszczeń wojsk w stronę państw bałtyckich – w ramach takich ćwiczeń warto byłoby sprawdzić, gdzie można pokonać Wisłę czy inne duże rzeki. Dlatego czuję pewien niedosyt. Każde ćwiczenie powinno być trudniejsze niż poprzednie i korzystać z doświadczeń z konfliktów, które się toczą.
W ostatnich latach Rosja regularnie organizowała ćwiczenia dla 100 tys. i więcej żołnierzy, a NATO dla maksymalnie trzydziestu kilku tysięcy. Z czego wynika ta różnica?
Nie warto patrzeć na to, co się dzieje tylko przez pryzmat Europy. Na całym świecie suma ćwiczeń państw sojuszniczych jest duża, tu trzeba patrzeć na to, co robią Stany Zjednoczone w obszarze Azji i Pacyfiku. Rosja jest graczem globalnym i ma łatwość organizowania tego typu przedsięwzięć, bo tam jest jeden ośrodek decyzyjny – Kreml. A w NATO przed każdym takim ćwiczeniem jest konferencja generacji sił, są też kalkulacje finansowe, kogo na co stać, a decyzje muszą być podejmowane jednomyślnie i to, mówiąc wprost, jest pewna niedoskonałość Sojuszu Północnoatlantyckiego.
Jednakże zestawianie ilościowe nie zawsze odpowiada na pytanie, jakie siły i możliwości ma dane państwo: dziś na Ukrainie nominalnie 25. armia świata daje skutecznie odpór nominalnie 2. armii świata. Rosja wciąż ma armię analogową, a jaskółki nowoczesnego sprzętu wciąż są tylko jaskółkami. A po stronie NATO są wysublimowane systemy uzbrojenia o dużo większych zdolnościach.