POLITICO: Europa pokazuje Bidenowi środkowy palec

Europa pokazuje Bidenowi środkowy palec

Stary Kontynent miał szansę przekonać nową amerykańską administrację, że poważnie traktuje deklaracje o odbudowie współpracy, ale nic w tym kierunku nie zrobił, pisze Matthew Karnitschnig z POLITICO.

Wiadomo, że pierwsze wrażenie można zrobić tylko raz.

Od kiedy Joe Biden wygrał bój o amerykańską prezydenturę, retoryka europejskich przywódców pełna jest oczekiwań na nowe transatlantyckie otwarcie. Wiedząc w końcu, kto zasiadł w Białym Domu, Stary Kontynent sygnalizuje, że oto Europa znów stanie ramię w ramię z Ameryką, złączona z nią wspólnymi ideałami i zdeterminowana, by stawić czoła bolączkom współczesnego świata.

Biden, zdeklarowany zwolennik sojuszu transatlantyckiego, nacisnął wszystkie właściwe guziki, głaszcząc europejskie ego, obolałe po czterech latach nieustannych upokorzeń. Jego dobór współpracowników odpowiedzialnych za politykę zagraniczną (niektórzy mówią nawet po francusku!) powinien zostać trafnie odczytany w Brukseli. „Stany Zjednoczone wróciły. I Europa jest gotowa” – ogłosiła na Twitterze przewodnicząca Komisji Europejskiej, Ursula von der Leyen, przy okazji inauguracji Bidena.

Tylko pytanie brzmi: gotowa na co?

Mając w ostatnich tygodniach okazję udowodnić administracji Bidena, że poważnie traktuje geostrategiczną współpracę, Europa zdecydowała się zamiast tego pokazać Waszyngtonowi środkowy palec.

W ostatnich latach wśród transatlantyckich analityków ugruntował się konsensus, że Zachód stoi w obliczu dwóch podstawowych wyzwań w sferze bezpieczeństwa: starego nemezis w postaci Rosji oraz Chin, globalnego mocarstwa, które większość ekspertów uważa w dłuższej perspektywie za znacznie większe zagrożenie dla demokratycznego świata.

– Pekin w znaczący sposób zagraża obecnie naszemu bezpieczeństwu, dobrobytowi i wartościom, co wymaga nowego podejścia ze strony USA – powiedziała niedawno sekretarz prasowa Białego Domu, Jen Psaki.

W Waszyngtonie decydenci z obu głównych partii podzielają tę ocenę. Europa ma jednak własne pomysły.

Europa lgnie do Chin

Ten strategiczny dysonans tłumaczy, dlaczego Europa, mimo amerykańskich zastrzeżeń, nadal realizuje swój własny kurs zarówno w stosunku do Chin jak i Rosji.

Pod koniec grudnia, dla przykładu Unia, ponaglana przez Niemcy podpisała strategiczną umowę inwestycyjną z Chinami, ignorując obiekcje z drugiej strony Atlantyku i apele płynące z obozu Bidena, by wstrzymać się z tym do czasu, aż nowa administracja obejmie władzę.

Perspektywa otwarcia dla europejskiego eksportu wielkiego chińskiego rynku, który już teraz ma kluczowe znaczenie dla niemieckich koncernów samochodowych, najwyraźniej okazała się bardziej przekonywającym argumentem dla Angeli Merkel i innych przywódców niż prześladowania Ujgurów czy los demokracji w Hongkongu.

To, co martwi Waszyngton, to to, że Europa dobrowolnie pcha się w pułapkę. Po latach dyskretnego podkradania zachodniej własności intelektualnej w celu zbudowania korporacji zdolnych do globalnej konkurencji, Chiny w ostatnich latach skupiły się na przejmowaniu firm na rynku europejskim, w szczególności w Niemczech. Jednocześnie Pekin kusi kraje Europy Południowej i Wschodniej obietnicą inwestycji i handlu w ramach swojej inicjatywy 17+1, polegającej na wsparciu współpracy inwestycyjnej z nimi, w tym z Polską.

Chińscy przywódcy próbują przedstawić tę strategię jako dowód zaangażowania ich kraju w wolny handel i tworzenie multilateralnego porządku, jednak krytycy uważają, że przyświecają im dużo mniej szczytne cele.

„Te działania, ubrane w język miły dla zachodnich uszu, służą długoterminowej strategii Pekinu, której celem jest przekształcenie Europy w sieć lennych państw wobec Chin” -napisał Peter Rough, były doradca George’a W. Busha i jeden z najbardziej wpływowych konserwatywnych ekspertów w Waszyngtonie w sprawach europejskich, w artykule opublikowanym w tym tygodniu przez Hudson Institute.

„Jej twórcy przewidują dla Europy rolę Szwajcarii na sterydach: ważnej gospodarczo, ale politycznie nieistotnej” – dodał.

Co z Kremlem?

Taką wizję Europy podziela Kreml. Moskwa od lat próbuje podważać transatlantycki sojusz. Ostatnio najskuteczniejszym narzędziem służącym do tego celu jest Nord Stream 2, liczący 1200 km podwodny gazociąg, który zaczyna się na północ od Sankt Petersburga, a kończy na bałtyckim wybrzeżu Niemiec.

USA i większość krajów Europy Wschodniej od lat sprzeciwia się temu projektowi z powodu obaw, że pozwoli on Moskwie wywierać presję na Ukrainę i inne państwa regionu, bez których Rosja obecnie nie może transportować gazu do Europy.

Berlin, argumentując, że gazociąg okaże się sprawniejszy niż używana obecnie przestarzała infrastruktura lądowa, niezachwianie trwa przy tym projekcie mimo stałej krytyki ze strony USA i innych sojuszników.

Do eskalacji napięcia doszło ponownie w tym miesiącu, bo w życie weszły amerykańskie sankcje wymierzone w firmy zaangażowane w ten projekt. Przedsięwzięte środki, które Niemcy uważają za złamanie prawa międzynarodowego, spowalniają dokończenie pozostałych 75 km gazociągu.

W Berlinie, nawet w samej partii Merkel, narasta zaniepokojenie w związku z konsekwencjami projektu dla międzynarodowej pozycji Niemiec.

W Waszyngtonie po cichu liczono, że Merkel skorzysta z okazji sprezentowanej jej przez Rosję w postaci aresztowania opozycyjnego polityka, Aleksieja Nawalnego i wstrzyma projekt.

Jednak Merkel zrobiła dokładnie to samo co po ataku nowiczokiem w Salisbury w 2018 r., zamordowaniu w centrum Berlina w 2019 r. jednego z czeczeńskich przywódców, prawdopodobnie przez kremlowskiego płatnego zabójcę i niemal śmiertelnym zatruciu Nawalnego w ubiegłym roku. Czyli nic.

Merkel nie jest bynajmniej osamotniona w Europie w swoim sceptycyzmie co do bardziej zdecydowanego stanowiska USA wobec Pekinu i Moskwy. Paryż i Rzym zasadniczo podzielają jej poglądy, nie wspominając już o Komisji Europejskiej. Pomimo wydania wyroku więzienia na Nawalnego, szef unijnej dyplomacji, Josep Borrell nie odwołał planowanej z dawna wizyty w Moskwie, mówiąc, że to „dobry moment by wyciągnąć rękę i porozmawiać z rosyjskimi władzami”.

To, czy decyzja Europy o faktycznym odcięciu się od amerykańskiej agendy w polityce zagranicznej zanim jeszcze administracja Bidena zaczęła tworzyć jej zręby, wynika z chęci osiągnięcia wymarzonej „strategicznej autonomii”, obaw, że Donald Trump może powrócić za cztery lata, czy też kombinacji tych czynników, może koniec końców nie mieć znaczenia.

W sytuacji, gdy strategiczna rywalizacja pomiędzy USA i Chinami przybiera na sile, większość Europejczyków woli przyglądać się jej z boku i zachować neutralność. Jeżeli jednak wierzą, że Europa może stać się Szwajcarią, to są w błędzie.

Bardziej trafna wydaje się analogia ze „strefą neutralną”, ziemią niczyją służącą jako bufor pomiędzy wielkimi mocarstwami w „Człowieku z Wysokiego Zamku”, dystopijnej powieści Philipa K. Dicka, w której Niemcy i Japończycy wygrali II wojnę światową.

REDAKCJA: MICHAŁ BRONIATOWSKI / ONET.PL

Więcej postów