Ambasador Georgette Mosbacher zasugerowała, że z Niemiec do Polski może trafić broń nuklearna NATO. Jeśli wyraziła pogląd administracji Trumpa, byłoby to jak trzęsienie ziemi, mogące osłabić sojusz.
„Jeśli Niemcy chcą zmniejszyć potencjał nuklearny i osłabić NATO, to być może Polska – która rzetelnie wywiązuje się ze swoich zobowiązań, rozumie ryzyka i leży na wschodniej flance NATO – mogłaby przyjąć ten potencjał u siebie” – tak w całości po polsku brzmi twitterowy wpis ambasador USA Georgette Mosbacher, który w piątek po południu podniósł ciśnienie obserwatorów sceny międzynarodowej i spraw obronnych. Wpis w języku polskim wydaje się jakby niedokończony, po angielsku brzmi zgrabniej i oddaje tę samą myśl: że Polska zamiast Niemiec mogłaby gościć u siebie amerykańską broń jądrową, udostępnianą w ramach wielonarodowego porozumienia NATO Nuclear Sharing Agreement.
Wpis to jednak nie wszystko, bo odsyła do artykułu zamieszczonego na oficjalnej stronie ambasady USA w Berlinie, w którym Richard Grenell wzywa tamtejszych przywódców do podtrzymania zobowiązań dotyczących woli przechowywania sojuszniczej broni jądrowej i zdolności jej przenoszenia przez odpowiednio dostosowane samoloty wielozadaniowe.
Twitterowa dyplomacja
Kontekstem dla artykułu ambasadora Grenella jest trwająca w Niemczech debata na temat zastąpienia starzejących się samolotów Tornado, przeznaczonych do uderzeń z użyciem bomb jądrowych. Przywódcy koalicyjnej lewicowej SPD (choć nie szef MSZ Heiko Maas) wypowiedzieli się przeciw dalszej obecności kraju w atomowym porozumieniu NATO i zakupowi samolotów do tego potrzebnych. Ponieważ zakupy sprzętu wojskowego i polityka obronna są tam domeną parlamentu, porozumienie albo jego brak jest decydujące.
Ta skomplikowana, piętrowa układanka wewnętrznej polityki Niemiec, trwającego dekady sojuszu z USA, relacji strategicznych z Rosją, planowania nuklearnego NATO została sprowadzona do wpisu na Twitterze i wykorzystana do swoistej „internetowej dyplomacji”. Robi to od dawna prezydent USA, nic dziwnego więc, że robią to urzędujący w Warszawie i Berlinie ambasadorowie z jego nadania. I jeśli przyjąć, że dla Trumpa Twitter jest narzędziem komunikowania polityki USA, to wpis jego zaufanej wysłanniczki nabiera dużo większego znaczenia – mimo uproszczonej formy.
Pałka na Niemcy?
Po raz pierwszy amerykański ambasador przyznaje publicznie (i celowo po angielsku), że pomysł zastąpienia lub uzupełnienia przez Polskę roli Niemiec w nuklearnym porozumieniu NATO jest rozważany. Fakt, że robi to Georgette Mosbacher z Warszawy, a nie Richard Grenell z Berlina, który w artykule wskazywał na Polskę jako przykład do naśladowania (ale niczego innego nie sugerował), może być traktowany jako dyplomatyczny eksces, ale dobrze oddaje nastroje w otoczeniu Trumpa, raczej niechętnego Niemcom, za to przychylnego Polsce. Cały czas mowa o politycznej części administracji. Ale choć poglądy profesjonalistów z Pentagonu czy departamentu stanu mogą być odmienne, to gdy dochodzi do konfrontacji, z reguły górą jest Biały Dom.
O ile dyplomaci i wojskowi o niemieckim problemie z bronią jądrową woleliby rozmawiać w zamkniętych gabinetach, negocjować z Berlinem do upadłego i przede wszystkim zachować status quo w NATO, o tyle „żołnierze” Trumpa nie wahają się uderzyć w stół pięścią, a czasem i butem. Grenell był w Niemczech wielokrotnie piętnowany za obcesowe komentarze, wtrącanie się w wewnętrzną politykę, pojawiały się nawet żądania jego usunięcia z placówki. Mosbacher też nie owija w bawełnę, co czasem służy mitygowaniu zapędów PiS (jak w przypadku interwencji w związku z atakiem TVP na TVN), ale częściej realizacji interesów USA w Polsce i całym regionie. Tym razem głos z Warszawy posłużył za narzędzie wpływu na politykę Niemiec, przypominające trochę pałkę.
Niemcy urażeni, ale spokojni
Rzecz jasna w Niemczech to się nie podoba. Spokojna, napisana tylko po polsku odpowiedź ambasadora Rolfa Nikela nie zdradza żadnej nerwowości: „Niemcy dotrzymują swoich zobowiązań wobec NATO i partnerów zgodnie z umową koalicyjną z 2018 r. W związku z tym wszelkie dalsze spekulacje są bezcelowe”. Inni piszą bardziej dosadnie: „Niemcy nie mogą prowadzić debaty o odstraszaniu nuklearnym sami ze sobą, poglądy sojuszników takich jak Polska i kraje bałtyckie muszą być brane pod uwagę ze względu na ich narażenie i doświadczenia historyczne. Nikt jednak nie powinien używać tej kwestii jako pałki na Niemcy, o ile zależy mu na jedności NATO” – pisze Boris Ruge, wiceszef Monachijskiej Konferencji Bezpieczeństwa, najważniejszego forum transatlantyckiego w Europie.
Żaden kraj nie lubi pouczania z zewnątrz, zwłaszcza gdy idzie o kwestie tak delikatne i istotne. Ale niemiecka opinia publiczna przyzwyczaiła się już do retoryki i stylu Trumpa i trochę ją lekceważy. Natomiast nie do zlekceważenia jest sama wewnątrzniemiecka debata o obronności, w tym o przyszłości broni jądrowej. Weszła bowiem w krytyczną fazę i może doprowadzić do przesilenia.
Lewica kontra „atlantyści”
Rząd „wielkiej koalicji” CDU/CSU i SPD z kanclerz Angelą Merkel na czele podtrzymuje udział Niemiec w nuklearnym porozumieniu i na dowód tego po wielu latach analiz, przymiarek i opóźnień zarekomendował zakup nowych samolotów do przenoszenia amerykańskich bomb jądrowych. Mają to być również amerykańskie maszyny F/A-18 E/F Super Hornet (30 sztuk), kupione w pakiecie z samolotami walki elektronicznej EA-18 Growler (15 sztuk) oraz nowymi eurofighterami (45 sztuk). Rekomendację (decyzję Bundestag podejmie po wyborach) odebrano również jako inwestycję w relacje transatlantyckie, których niemiecka prawica i umiarkowana lewica zrywać wcale nie chcą – mimo niechęci do Trumpa.
Na pierwszy rzut oka plan minister Annegret Kramp-Karrenbauer to również poważna modernizacja lotnictwa, choć w sumie zmniejszy liczbę samolotów Luftwaffe zdolnych do wykonywania uderzeń jądrowych. Zakup wisi jednak na włosku zbliżających się wyborów i niepewnej większości zwolenników utrzymania zdolności nuklearnych. W SPD zaczyna dominować skrzydło uznające odstraszanie nuklearne w obecnej formule za relikt zimnej wojny. Poglądy partyjnego kierownictwa korespondują z nastawieniem społeczeństwa, które w sondażach opowiada się za wycofaniem z broni jądrowej. Jeśli po wyborach w 2021 r. rząd sformuje lewica, super hornety mogą się okazać „nieaktualne”, a Niemcy po 2025 r. stracą techniczne zdolności uczestnictwa w odstraszaniu nuklearnym sojuszu. „Zmiana stanowiska SPD jest czynnikiem mogącym de facto podważyć udział RFN w nuclear sharing w perspektywie 10 lat” – ocenia Justyna Gotkowska, analityczka Ośrodka Studiów Wschodnich, śledząca niemiecką politykę obronną.
Wyjście Niemiec z porozumienia jądrowego byłoby dla NATO trzęsieniem ziemi, ale sojusz powinien i taki rozwój wypadków przewidywać. W perspektywie dekady opcja polska jest jedną z tych, które można rozważać, bo przynajmniej techniczne zdolności – w postaci przystosowanych samolotów F-35A – będą u nas osiągalne. Więc choć wpis ambasador Mosbacher może razić uproszczeniem, problem nie jest wzięty z Księżyca.
Atomowa mapa Europy
Perspektywa zmiany rozlokowania broni jądrowej USA w Europie jest jednak z wielu powodów trudna. Po wycofaniu atomowych rakiet wskutek zadziałania traktatu INF na przełomie lat 1989/90 taktyczne odstraszanie jądrowe NATO bazuje na „zwykłych”, grawitacyjnych bombach lotniczych B61. Potrzebują one samolotów nosicieli, a rozwój tzw. systemów antydostępowych oraz wydłużenie zasięgów broni ofensywnej Rosji w ostatnich 20 latach sprawiły, że niegdyś „frontowe” uzbrojenie lepiej trzymać z dala od teatru działań.
Z wojskowego punktu widzenia lokalizacja nuklearnych arsenałów – i tak bardzo niewielkich, chodzi o 150 głowic – w Niemczech, Belgii, Holandii i Włoszech (dochodzi Turcja, ale to inny problem) jest wręcz idealna. Przeniesienie takiego składu np. do Polski byłoby technicznie możliwe, ale raczej jedynie do południowo-zachodniej części kraju i po znacznych inwestycjach w infrastrukturę lotniskową, systemy bezpieczeństwa i obronę przeciwlotniczą. Skład w niemieckim Büchel korzysta z „parasola” antyrakietowego Amerykanów z Kaiserslautern, chroniącego przy okazji inne ważne bazy i dowództwa sił USA w Europie (Ramstein, Wiesbaden). A nasz MON zamiast ośmiu bateryjnych zestawów Patriot kupił do tej pory dwa, wszystkiego 16 wyrzutni i cztery radary.
Głowice na wschodzie? Trzy razy nie
Równie ważna co względy wojskowe jest polityka. Znienawidzony przez prawicę w Polsce i krajach regionu Akt Stanowiący NATO–Rosja obowiązuje, mimo że od kilku lat na Zachodzie raczej się o nim nie wspomina. Wyrażone w 1997 r. przyrzeczenie trzech „nie” – „NATO nie ma zamiaru, nie ma planu ani nie ma powodu” rozmieszczać na terytorium nowych krajów członkowskich broni nuklearnej, traktowane jest poważnie na Kremlu, w wielu stolicach europejskich oraz – poza najbardziej radykalnymi głosami – w Waszyngtonie.
„Zły pomysł” – tak sugestię Mosbacher komentuje Steven Pifer, były amerykański dyplomata ze stażem w Warszawie, Londynie, Moskwie i Kijowie, oddając opinię części ośrodków eksperckich i demokratycznej strony sceny politycznej. „NATO jest sojuszem nuklearnym i dopóki istnieje broń jądrowa, takim pozostanie” – to stwierdzenie powtarzane w deklaracjach kończących kolejne szczyty przywódców sojuszu, ale nie oznacza, że sojusz ma dziś apetyt na zmianę status quo, nawet jeśli zmienia go Rosja. Patrząc prawdzie w oczy – rosyjski potencjał jest obecnie większy i rzucanie tej rękawicy byłoby wielce ryzykowne. Opór w zachodniej części NATO przeciwko relokacji broni jądrowej mógłby zaś rozsadzić sojusz. Dyskusja o nuklearyzacji Europy Środkowo-Wschodniej powinna być ostatnią rzeczą, na której zależy liderom regionu.
Błaszczak nie polubił, rząd milczy
Może dlatego polskie władze zamilkły po piątkowym atomowym fajerwerku pani ambasador. Normalnie na wyścigi „podający dalej” jej wpisy urzędnicy, którzy odpowiadają za oficjalne konta MON i MSZ, tym razem nie kwapili się do tego. Nie padł żaden oficjalny komentarz, wpis nie został nawet „polubiony” przez profile resortów, nie podał go Mariusz Błaszczak, lider twitterowej komunikacji w polskim rządzie. Sytuacja jest niezręczna – skrytykować nie wolno, poprzeć nie wypada, trzeba więc udawać, że nic się nie stało.
A nie zawsze tak było. Kiedy w grudniu 2015 r., na samym początku rządów PiS, wiceministrowi obrony Tomaszowi Szatkowskiemu w wywiadzie w Polsacie wymsknęło się zdanie, iż Polska rozważa udział w porozumieniu nuklearnym NATO, rzecznik MON Bartłomiej Misiewicz wydał oświadczenie, że to prywatna opinia i żadne prace nie trwają. Dziś Szatkowski jest ambasadorem Polski przy NATO i dużo bardziej waży słowa. Na wpis ambasador publicznie nie zareagował. W ostatnich latach Warszawa kilkakrotnie zdradzała, że myśl o broni jądrowej ją kusi. Prezes Jarosław Kaczyński mówił trzy lata temu: „Powinniśmy działać na rzecz włączenia Polski w amerykański system obrony atomowej. To w mojej ocenie byłoby optymalnym rozwiązaniem”. W tym samym wywiadzie wspierał budowę niezależnych od USA zdolności jądrowych w Europie.
Dziś obóz władzy milczy, choć nie powinien, bo poruszone przez ambasador USA kwestie wiążą się z żywotnymi interesami bezpieczeństwa. – Dla Polski najwyższym priorytetem jest solidarność i spójność NATO, to ona jest najskuteczniejszym instrumentem odstraszania. Wszystko, co będzie tej spójności sprzyjać, uzyska polskie poparcie – taki zdystansowany komentarz oferuje mi szef Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych Sławomir Dębski, choć publicznie głosu nie zabiera. Atomowy kartofel najwyraźniej bardzo parzy.