Rada miasta Rzeszowa zadecydowała we wtorek o zagwarantowaniu darmowych przejazdów komunikacją miejską dla studentów, ale tylko cudzoziemskich. Decyzja ta ujawnia skalę niebezpieczeństwa związanego z imigracją w naszym kraju, w którym znaczna części elity wyznaje kosmopolityczny światopogląd. Jesteśmy w przełomowym momencie i jeśli Polacy nie dokonają jednoznacznego wyboru, skończą tak, jak kończą obecnie Niemcy, Francuzi czy Brytyjczycy – pisze Karol Kaźmierczak.
Rzeszowscy radni uczynili bezpłatne przejazdy komunikacją miejską wyłącznym przywilejem studentów z zagranicy. wcześniej odrzucili bowiem wniosek aby bez biletów mogli jeździć także miejscowi uczniowie. Za przywilejami dla cudzoziemców głosowali radni Platformy Obywatelskiej i klubu „Rozwój Rzeszowa”, stanowiącego zaplecze wieloletniego prezydenta miasta, wywodzącego się z PZRP i SLD Tadeusza Ferenca. To właśnie Ferenc był pomysłodawcą uprzywilejowania przybyszów. Postkomunistyczny polityk dał się już poznać jako zdecydowany zwolennik imigracji, w której upatruje jednego z głównych motorów wszechstronnego rozwoju. Rzecznik prezydenta Rzeszowa, Maciej Chłodnicki nie ukrywał po wtorkowej decyzji rady miejskiej, że jest ona częścią strategii ściągania imigrantów do miasta i skłaniania ich do osiedlania się w nim nie tylko na czas studiów. Podobne stanowisko zaprezentowała zresztą w zeszłym roku grupa 12 włodarzy największych polskich miast, wystosowując do rządu specjalny list, w którym domagali się oni liberalnej polityki imigracyjnej.
Ojkofobia w praktyce
Specjalny przywilej obejmie w Rzeszowie około 2 tysiące zagranicznych studentów. Rzecz jasna to nie finansowy koszt decyzji radnych jest w tej sprawie najbardziej oburzający. Decyzja Ferenca i wspierających go radnych to jaskrawa manifestacja pogardy dla własnych wyborców, ale też szerszej ojkofobii. Termin ojkofobia, popularyzowany w Polsce przez prof. Jacka Bartyzela, został zaproponowany przez brytyjskiego filozofa Rogera Scrutona słusznie zauważającego, że europejskie elity polityczne, intelektualne, medialne, działają często w myśl swoistego przekonania, że obcy są czymś lepszym od członków własnej wspólnoty, że należy o nich zabiegać bardziej niż o własnych rodaków. Nietrudno odnaleźć ojkofobiczną tendencję w irracjonalnym przekonaniu Ferenca, że obecność imigrantów i zróżnicowanie etniczne samo w sobie mogą być motorem rozwoju ekonomicznego czy społecznego postępu. Postanowienie rady Rzeszowa w pełni wpisuje się w ten kompleks, nosząc przy tym wszelkie znamiona jawnej dyskryminacji ze względu na obywatelstwo potencjalnych pasażerów rzeszowskich autobusów. Urzędnicy polskiego samorządu uznali za wskazane dyskryminować polskich obywateli na korzyść cudzoziemców, radni miejscy opowiedzieli się za dyskryminowaniem mieszkańców miasta, którzy wybrali ich, by rządzili w ich interesie. Wiele to mówi o ich poczuciu odpowiedzialności przed lokalną społecznością. Mimo dyskryminacyjnego charakteru uchwały rzeszowskiej rady milczy Rzecznik Praw Obywatelskich Adam Bodnar, milczą zastępy lewicowych i liberalnych heroldów równości wszystkich i wszystkiego. Milczą bo sami, najczęściej przynależą do tego samego ideologicznego frontu, dla którego pojęcie równości zawsze wiąże się z wywyższaniem interesu obcych kosztem interesów swoich.
Tadeusz Ferenc marzy o zasiedlaniu swojego miasta Ukraińcami, dobrze zdając sobie sprawę, że już teraz stanowią oni zdecydowaną większość cudzoziemców przybywających do Rzeszowa na studia i do pracy. Robi to nie tylko w radosnym poczuciu nieodpowiedzialności przed swoim aktualnym elektoratem, ale i nieodpowiedzialności przed historią. Historycznie rzecz biorąc Podkarpacie było bowiem obszarem polsko-ukraińskiego konfliktu, o czym nader dobrze pamiętają żyjący jeszcze świadkowie mordów popełnianych przez UPA na wielu obszarach tego regionu. I dziś na Ukrainie nie brak takich, dla których fragmenty tego regionu to nadal część „etnicznego terytorium Ukrainy”, o czym mówią ukraińscy politycy, co sugerowała ambasada Ukrainy w USA i co propaguje Ukraiński Instytut Pamięci Narodowej. W czasie gdy ukraińskie elity konsekwentnie pracują na rzecz osadzenia nowej tożsamości narodowej na fundamencie fenomenów historycznych, które, bez względu na zaklęcia Przemysława Żurawskiego vel Grajewskiego, posiadają oczywisty, wynikający z faktów, antypolski potencjał, w czasie gdy nacjonalizm, przechodzący w narodową butę, jest tolerowany czy wręcz podgrzewany przez ukraińskie elity (by odwracał uwagę od fatalnych skutków politycznych i ekonomicznych ich działalności), prezydent polskiego miasta wojewódzkiego pracuje na rzecz kolonizowania przez Ukraińców terenów, które w nacjonalistycznej tradycji ukraińskiej były terenami pretensji i sporu. Ferenc konsekwentnie prowadzi jednak proukraińską politykę, w której posuwa się nawet do blokowania prób stworzenia w Rzeszowie pomnika ofiar ludobójstwa przeprowadzonego przez UPA.
„Bliskość kulturowa” – komunał często podnoszony przez tych, którzy nie widzą problemu w masowej imigracji Ukraińców ignoruje doświadczenie historyczne Europy, w której sąsiadujące, czy też wspólnie zamieszkujące i pokrewne grupy narodowe, często nawet mówiące, jak w Irlandii, tym samym językiem, toczyły długotrwałe i często krwawe konflikty o ziemię i władzę. Nie trzeba przywoływać historii rzezi w byłej Jugosławii, rozpadającej się po dekadach rzekomej wielokulturowej sielanki, nie trzeba wskazywać na kilkadziesiąt lat kampanii terrorystycznych prowadzonych przez IRA czy ETA. Nawet w bajkowym Tyrolu Południowym miejscowi niemieckojęzyczni górale wysadzali swego czasu włoską infrastrukturę w walce o autonomię, państwo belgijskie od dłuższego czasu staje się coraz mniej sterowne wobec wzajemnych pretensji i roszczeń dwóch zamieszkujących jej narodowości, Flamandów i Walonów, a Szkoci uczynili już jedno referendalne podejście do pełnej niepodległości. Ukraińscy imigranci nie przyjeżdżają na ugór. Swoim działaniem próbuje obejmować ich dobrze zakorzeniony i dobrze dofinansowywany przez państwo polskie Związek Ukraińców w Polsce, którego retoryka i działania wyrażają wobec tego państwa jak najgorsze resentymenty.
PiS otworzył granice
W kwestii imigracji i stosunku polskich elit do tego zagadnienia nie warto jednak koncentrować się na podstarzałym włodarzu Rzeszowa, dla którego demonstracyjny kosmopolityzm jest zarazem i mniemanym przez niego przejawem nowoczesności myślenia, mającym maskować jego zakorzenienie w danym systemie, będącym przy tym kolejną transformacją marksistowskiego internacjonalizmu, który Ferenc musiał sobie dobrze przyswoić jako członek PZPR od 1964 roku do końca jej istnienia. Zostawmy Ferenca na marginesie rozważań, w istocie mamy bowiem do czynienia z narastaniem fali masowej imigracji do Polski przed którą granice otwiera obóz polityczny, który doszedł do władzy na hasłach sprzeciwu wobec napływu obcych i który z szermowania hasłem patriotyzmu uczynił główny element partyjnej propagandy.
Od czasu przejęcia pełni władzy przez obóz Prawa i Sprawiedliwości Polska jest wprost zalewana przez imigrację zarobkową. W 2014 r. do Polski, na podstawie ułatwionego trybu sześciomiesięcznego zatrudnienia wyłącznie na podstawie oświadczenia pracodawcy składanego w urzędzie pracy, przyjechało do Polski 373 tys. obywateli Ukrainy. W 2015 roku było ich już 763 tys., w roku 2016 – 1,3 miliona, a w roku 2017 ponad 1,7 mln. Zatrudniać w ten sposób można obecnie obywateli Armenii, Białorusi, Gruzji, Mołdawii, Rosji i Ukrainy, ale około 95% korzystających z oświadczeń pracodawców stanowią corocznie Ukraińcy. Wkrótce może się to zmienić, bowiem rząd PiS planuje rozszerzenie ułatwień w zatrudnianiu cudzoziemców na obywateli państw pozaeuropejskich. Wywodzący się ze środowiska międzynarodowej finansjery Mateusz Morawiecki ustępuje przed naciskami organizacji biznesowych. Ci zaś nie ukrywają jak szeroko chcą otworzyć granice kraju. Już w 2016 roku Związek Przedsiębiorców i Pracodawców zaproponował ściągniecie do Polski co najmniej 5 milionów imigrantów i konferował na ten temat z przedstawicielami władz. Imigranci już zaczynają zapuszczać korzenie w Polsce legalizując swoją obecność na dłużej. Zezwolenie na pobyt czasowy lub stały otrzymało w zeszłym roku 192 tys. cudzoziemców. To 35% więcej niż rok wcześniej i aż o 78% więcej niż w roku 2015. Wśród nich było 125 tys. Ukraińców, ale też 8 tys. obywateli Indii, 6 tys. Wietnamczyków.
W ostatnich tygodniach rząd zgodził się by na życzenie biznesmenów sprowadzić do Polski 3 tys. mieszkańców Uzbekistanu, państwa które jest głównym eksporterem islamskiego terroryzmu w regionie Azji Środkowej. Obóz polityczny, który z oporu wobec żądań Komisji Europejskiej w sprawie przyjęcia 7 tys. imigrantów uczynił jeden z głównych motorów swojego wyborczego triumfu w 2015 r., w ciągu kolejnych 2,5 roku wpuścił do Polski większą liczbę imigrantów z obcych kręgów cywilizacyjnych, narażając Polaków na niebezpieczeństwo, przed którym wcześniej ostrzegał. Jak wielkie to niebezpieczeństwo niech świadczy fakt, że Rachmat Akiłow, terrorysta z Uzbekistanu, który w kwietniu 2017 zabił w Sztokholmie pięć osób i ranił 14 wjechał do Unii Europejskiej na podstawie wizy wydanej przez Polskę. To najbardziej jaskrawy przykład tego, że rząd utracił wszelką kontrolę nad tym kto do nas wjeżdża i po co, ale nie jedyny. Nie ma w tym niczego dziwnego, bowiem mimo lawinowego wzrostu liczby wydawanych wiz procedura była obsługiwana właściwie przez tę samą liczbę urzędników konsularnych. Jak wynika z raportu Najwyższej Izby Kontroli pracownicy konsulatów na rozpatrzenie jednego wniosku mieli w latach 2014-2016 od dwóch do czterech minut. Kontrola 500 wybranych postępowań wykazała, że urzędnicy konsularni próbowali weryfikować tylko 29% wniosków o polską wizę. Zaproszenia dla cudzoziemców na podstawie oświadczeń pracodawców to w większości fikcja. Jak wynika z tego samego raportu NIK, kontrola ponad 24 tys. zarejestrowanych oświadczeń lub wydanych zezwoleń dla 48 podmiotów, które wystąpiły o zatrudnienie cudzoziemców, wykazała, że aż 72% cudzoziemców, którzy przekroczyli granicę RP na podstawie tych zezwoleń lub oświadczeń – w ogóle nie podjęła legalnego zatrudnienia.
Polska prawica kosmopolityczna
Obóz PiS świadomie realizuje politykę otwartych drzwi dla masowej imigracji. Mało tego, sam stwarza impulsy stymulujące napływ imigrantów, pozwalając im chociażby na korzystanie z programu 500+. Charakterystyczna była reakcja polityków PiS, takich jak Krzysztof Czabański, czy sympatyzujących z tym obozem publicystów, ale też szerszego kręgu samozadeklarowanych „republikanów” czy konserwatywnych liberałów na tweet Krzysztofa Bosaka, który zainicjował wreszcie jakąkolwiek debatę o polityce imigracyjnej. Wzmiankę o hinduskim rowerzyście w turbanie pracującym w Warszawie dla UberEats, próbowano zbyć mało wyrafinowanymi i jeszcze mniej śmiesznymi żartami. Jednak wraz z kontynuowaniem poszczególnych wątków wyraźnie można było odczytać w gorącej dyskusji, że większość identyfikujących się w Polsce z pojęciem prawicy w ogóle nie rozpatrywała zmiany stosunków etnicznych w Polsce w kategoriach problemu, żywiąc się raczej czymś w rodzaju american dream. Stawiając za przykład Stany Zjednoczone jako mocarstwa zbudowanego przez imigrantów, polscy prawicowcy odtwarzali w gruncie rzeczy ten sam kosmopolityczny schemat używany przez lewicowców i liberałów, w którym wielonarodowościowe społeczeństwa w tajemniczy sposób mają być z zasady bardziej witalne i rozwijają się lepiej od tych, które dbają o swoją kulturową spójność.
Idealizowanie USA ma w Polsce długą i smutną tradycję, ale stawianie państwa zbudowanego na eksterminacji rdzennej ludności, masowym niewolnictwie i trwającej przez większość jego historii bezwzględnej dominacji anglosaskich protestantów jako przykładu harmonijnego i radosnego multikulti źle świadczy o historycznej wiedzy tych, którzy tak czynią. Postawa ta świadczy źle również o ich wiedzy o współczesnych Stanach Zjednoczonych, które w związku z postępującą utratą zasięgu przez kulturę anglosaską stają się polem narastających konfliktów społecznych i rewindykacji poszczególnych grup etnicznych, Co gorsza kosmopolityzm polskich samozadeklarowanych prawicowców często oparty jest także na wyidealizowanej figurze I Rzeczpospolitej jako wielonarodowego mocarstwa. To narracja „rzeczpospolitanizmu”, w której podmiotem polityki jest nie naród polski takim jakim się on w epoce nowoczesnej narodził i jakim jest do dziś (a jest on narodem etnicznym), lecz fantom „Rzeczpospolitej wielu narodów” czy „Międzymorza”. Narracja ta uzyskuje podbudowę ze strony kręgów młodej inteligencji, która na łamach periodyku „Pressje” konstruuje teorię „narodu ejdetycznego”. Narodu, który miałby być stanowiony nie poprzez wspólną kulturę w której wychowali się jego członkowie, kulturę wynikająca ze wspólnego pochodzenia i socjalizacji w jednolitym otoczeniu społecznym, lecz poprzez „ideę wolności”, co znów zdradza u koryfeuszy tej teorii zarówno idealizację doświadczenia sarmatyzmu, jak i próbę przeszczepiania nad Wisłę „american way of life”. Konsekwentnie proimigranckie nastawienie władz nie jest zatem tylko kwestią ordynarnego, komercyjnego utylitaryzmu obecnego szefa rządu, wywodzącego się z kręgów bankierskich. To efekt światopoglądu, idei wyznawanych przez większość tych, którzy dziś w Polsce definiują się jako patrioci i szermierze polskiej racji stanu zarówno, tych funkcjonujących bezpośrednio w ramach obozu rządzącego jak i na jego obrzeżach. Walka z proimigrancką polityką wymaga więc wejścia na płaszczyznę elementarnej metapolitycznej polemiki o samym pojęciu tego czym jest naród i jakie są elementarne interesy związane z jego przetrwaniem, bo na prawicy obecnej polskiej elity sens tych pojęć został wyraźnie utracony.
Gettoizacja imigrantów już następuje
Inna sprawa, że dyskutując o zagrożeniach związanych z masową i niekontrolowaną imigracją, spowodowaną polityką rządu PiS, nie należy ograniczać do najłatwiejszego na tej płaszczyźnie kontestowania wpuszczania przybyszów z trzeciego świata. Nie da się bowiem ukryć, że ich liczba w Polsce stanowi nadal zaledwie ułamek liczby przybyłych Ukraińców. W przypadku tych ostatnich funkcjonuje zaś powszechnie przekonanie, że przybysze zza wschodniej granicy będą się asymilować wręcz na wyścigi. Tymczasem o asymilacji można myśleć i mówić wtedy, gdy na terenie całego kraju, wśród kilkudziesięciu milionów gospodarzy rozprasza się kilkadziesiąt tysięcy, a nie ponad milion przybyszów, których zasilają ciągle nowe rzesze współplemieńców. W Polsce już dochodzi do gettoizacji, do powstawania ukraińskiego społeczeństwa równoległego. Ukraińcy mieszkają wspólnie z Ukraińcami, pracują we wspólnych zespołach roboczych, chodzą do klubów, gdzie coraz częściej pojawiają się „imprezy dla rosyjskojęzycznych” czy nawet koncerty zespołów zza wschodniej granicy, które przyciągają niemal wyłącznie rosyjskojęzyczną widownię. Społeczność imigrancka zorganizowała nawet niedawno wybory „Naszej Miss” obejmujące tylko piękności zza wschodniej granicy i takich samych głosujących wielbicieli. Wszystko odbywało się w języku rosyjskim. Z tego zresztą względu przejawy gettoizacji są na razie mało dostrzegalne dla przeciętnego Polaka. Po upadku komunizmu język rosyjski został niemal całkowicie wyparty z polskiego systemu edukacji. Wśród osób poniżej 40 roku życia znajomość rosyjskiego jest rzadkością. Świat ukraińskich imigrantów pozostaje dla nas znacznie bardziej zamknięty i nieprzenikniony niż chcemy to sobie przyznać. A władze, ale też my sami, nie stwarzamy żadnej presji aby działo się inaczej, w żaden sposób nie wymuszamy asymilacji czy choćby otwartości.
We Wrocławiu gdzie ponad 60 tys. Ukraińców stanowi już około 10% mieszkańców czwartego co wielkości miasta w Polsce, imigranci mogą czerpać informację lokalne z ukraińskojęzycznej gazety wydawanej przez lokalną redakcję „Gazety Wyborczej” lub ze strony na Facebooku „Typicznyj Wrocław”. W internecie ale i na bilboardach na ulicach pojawiła duża liczba reklam w języku ukraińskim bądź rosyjskim. Ukraiński jest już nawet możliwy do wyboru w miejskich biletomatach. Prezydentowi miasta Rafałowi Dutkiewiczowi marzy się język ukraiński we wrocławskich szkołach, a Uniwersytet Wrocławski uruchomił nowy kierunku studiów magisterskich – filologia ukraińska z językiem angielskim, adresowany do imigrantów. Inna sprawa, że wiele uczelni ściga się po cudzoziemskich studentów do tego stopnia, że w praktyce stają się oni uprzywilejowani w dostępie do miejsc w akademikach i świadczeń socjalnych, a wykładowcy stawiają im niższe wymagania, często przepychając z roku na rok osoby z trudem komunikujące się w języku polskim. Wszak w polskim systemie szkolnictwa wyższego dotuje się „od głowy”.
Do asymilacji nie dojdzie więc nie tylko dlatego, że zagęszczenie przybyszów pozwala im na funkcjonowanie głównie w towarzystwie swoich ziomków w ramach wszelkich aktywności, ale też dlatego, że nasi politycy, administracja, elita opiniotwórcza czy w końcu szefowie firm nie mają strategii i nie podejmują na swoich poziomach żadnych działań nakierowanych na asymilację. Mało tego, wielu Polaków uważa presję na asymilację wręcz za moralnie niedopuszczalną. Co za tym idzie robią wszystko by ułatwić Ukraińcom w Polsce (a w przyszłości ich dzieciom) pozostanie Ukraińcami, czasem wręcz ich za to uprzywilejowując, jak ma to miejsce w przypadku skandalicznej uchwały rzeszowskiej rady. Zresztą na tym nie koniec, bo liberalni publicyści próbują już wprowadzić do dyskusji publicznej, na razie nieśmiało, temat łatwiejszego przyznawania obywatelstwa cudzoziemcom osiedlającym się w Polsce. Wraz ze wzrostem ich liczebności staną się oni potencjalną bazą wyborczą dla polityków na tyle nieodpowiedzialnych czy też tak zorientowanych ideologicznie, by budować sobie polityczną trampolinę poprzez jeszcze szersze otwieranie granic Polski i jeszcze hojniejsze szastanie polskimi paszportami. Doświadczenia państw zachodnich wskazują, że tacy papierowi współobywatele stają się w znacznej większości poplecznikami najbardziej rozkładowych ruchów liberalnych czy lewicowych, które z kolei bazując na ich poparciu tylko potęgują działania na rzecz dalszego zacierania narodowego charakteru państwa oraz podważania oficjalnego stanowiska i znaczenia rdzennej kultury.
Podmiana populacji
Zanim jednak Polacy zaczną oskarżać polityczną czy ekonomiczną elitę powinni spojrzeć na siebie. Wśród mas co bardziej patriotycznie nastrojonych obywateli utrzymuje się niezachwiane przekonanie, że wyciągnęli oni wszelkie lekcje z historii Francji, Niemiec i Wielkiej Brytanii, zmagających się dziś z katastrofalnymi skutkami utraty spójności narodowościowej, kulturalnej. Ta sama masa Polaków niezachwianie popiera partię rządzącą, która wdraża najbardziej liberalne zasady polityki migracyjnej w historii III Rzeczpospolitej. Zresztą jakże wielu rodaków wciągniętych do dyskusji o imigracji nie potrafi wybrnąć w swoim myśleniu o tej kwestii poza wulgarny ekonomizm. Powtarzają twierdzenia o pracowitości Ukraińców czy Wietnamczyków i nadziei na to, ze Hindusi będą uczciwie płacić podatki, całkowicie ignorują jednak doświadczenia państw zachodnich. Pierwsze pokolenie Algierczyków we Francji czy Turków w RFN również składało się z pracowitych, pokornych i zachwyconych europejskim stylem życia gastarbeiterów, którzy mieli za niskie stawki zbudować dobrobyt gospodarzy i wrócić do domów. Nie wrócili, ściągnęli rodziny, stworzyli getta, w których zdeklasowane wnuki na nowo odkryły swoje kultury i religie czyniąc z nich narzędzie kontestacji struktur społecznych, w których zajęli przeważnie dolne szczeble hierarchii, co otrzymało już nazwę syndromu trzeciego pokolenia. Nie ma żadnych wątpliwości, że takie same miejsca zajmą u nas w większości przybysze z Indii czy Bangladeszu. Wbrew wyobrażeniom niektórych, przybywający do nas imigranci to nie dzieci tamtejszej elity wybierający jakimś kaprysem Uniwersytet Warszawski zamiast Oxfordu. Jedna z agencji pośrednictwa pracy ogłaszająca możliwość ściągnięcia do pracy Nepalczyków reklamowała ich jako tanich pracowników nie mogących się targować o lepszą płacę ze względu na „niską mobilność”. Chodzi ni mniej ni więcej jak tylko o to, że ze względu na swoje niskie kompetencje językowe, brak gotówki na przetrwanie, kompletną nieznajomość Polski, niski poziom wykształcenia i zerową świadomość prawną ludzie ci nie uciekną do innego pracodawcy, który zaoferuje lepszą stawkę, bo po prostu nie będą potrafili tego uczynić. Takich ludzi będzie chciało zatrudniać u nas wiele korporacji i takich ludzi, z trzeciego świata rodem, sprowadzać będą wyspecjalizowane agencje współczesnego niewolnictwa. Ludzie ci, jeśli przyjadą tu w większej masie, stworzą takie same getta jak te istniejące w Paryżu, Hamburgu czy Londynie, które będą kipieć od frustracji spowodowanej poczuciem eksploatacji.
O ile nasze elity ale też znaczna część zwykłych Polaków nie chcą wyznaczać obcym większych granic i wymagań w kwestiach kultury i tożsamości, o tyle trudno nie zauważać nastawienia wielu Polaków właśnie na ich eksploatację ekonomiczną. Głównym argumentem podnoszonym przez zwolenników imigracji w Polsce jest właśnie brak rąk do pracy. Deficyt ten, po olbrzymiej emigracji zarobkowej faktycznie istnieje. Jednak w sytuacji gdy pracodawcy mówią o nadwyżkach kapitału i gotowości do inwestycji, zamiast narzekać na brak rąk do pracy, powinni rozpoczynać dyskusję o innowacyjności – inwestowaniu w „uzbrojenie” pracy i wzroście płac.
Poprzez dopuszczenie do masowej imigracji rząd w oczywisty sposób, wbrew napuszonej retoryce premiera Morawieckiego, dusi impulsy dla innowacyjności, spychając polską gospodarkę w koleiny rozwoju ekstensywnego, a polskie społeczeństwo w pułapkę średniego dochodu. Nie ma bowiem wątpliwości, że tak masowa podaż taniej siły roboczej z zagranicy ma wpływ na zamrażanie tempa wzrostu płac. Od początku XXI wieku wzrost płac był u nas niższy niż wzrost efektywności pracy. Udział płac w całym PKB w tym okresie również przeważnie spadał. Wynika z tego, że pracodawcy korzystali z owoców wzrostu naszego bogactwa w stopniu proporcjonalnie coraz większym w porównaniu do pracowników. Niskie płace wypchnęły 2,5 miliona Polaków na emigrację według danych GUS z zeszłego roku. To o 100 tys. więcej niż w roku 2016. Według badania Work Service z października 2017 roku emigrację rozważało 13,5% Polaków w wieku produkcyjnym. Rząd PiS nie potrafi zatrzymać odpływu polskiej krwi, nie mówiąc już zaoferowaniu perspektywy powrotu tym, którzy już wyjechali. Najwyraźniej jako rozwiązanie proponuje podmianę populacji w Polsce na imigrantów, a w perspektywie ich potomków.
Czas przełomu
Polacy znajdują się dziś w tym samym przełomowym momencie w którym Francuzi, Niemcy czy Brytyjczycy znaleźli się w latach 60-70 XX wieku. I jak na razie wykazują się tą samą dozą zgubnej naiwności czy taniego cwaniactwa, godząc się by politycy i biznesmeni otwierali granice przed masową imigracją, pod hasłem braku rąk do pracy czy ratowania emerytur. Tyle, że jeśli zasada solidarności pokoleniowej nie może działać prawidłowo wobec pogarszającej się struktury demograficznej należy myśleć o zmianie systemu emerytalnego a nie struktury demograficznej kraju.
Artykuł ten można zakończyć pytaniem do wszystkich Polaków dla których tożsamość narodu i jego harmonijne życie stanowią naczelną wartość – czy chcą uczyć się, niczym w dobrze znanym polskim powiedzeniu, na swoich błędach, czy tym razem nauczą się jednak czegoś na błędach cudzych? Czy, by nawiązać do kolejnego znanego porzekadła, będą mądrzy przed szkodą? Muszą być, bo po szkodzie mądrych już nie będzie. Jeśli przyśniemy i pozwolimy politykom PiS i PO robić to co robią, już za dekadę możemy się obudzić w innym kraju. Jak ukazuje przykład państwa zachodnioeuropejskich odtworzenie raz utraconej spójności kulturowej jest trudno wyobrażalne w warunkach innych niż wojna czy rewolucja.