Maksymalna emerytura oficerów, którzy tworzyli polski wywiad po upadku komunizmu, na mocy ustawy dezubekizacyjnej wynosi dziś nieco ponad 1800 zł. Również tych, którzy brali udział w legendarnej operacji „Samum”.
Oficerowie, którzy budowali wywiad po upadku komunizmu, opowiadają o szczegółach nawiązania stosunków między CIA a Urzędem Ochrony Państwa. W rozmowie z DGP relacjonują, jak w rzeczywistości wyglądała współpraca z Centralną Agencją Wywiadowczą na Bliskim Wschodzie przed i w czasie operacji „Pustynna Tarcza” oraz „Pustynna Burza”.
Podziękowania od szefa CIA
Marzec 1990 r. Mija niemal rok od wyborów kontraktowych do Sejmu. Do ambasady w Lizbonie, już RP, a nie PRL, przychodzi Amerykanin, który przedstawia się jako wysłannik CIA. Człowiek wręcza wizytówkę i deklaruje, że Agencja chce nawiązać kontakt z polskimi służbami wywiadowczymi. Prosi o spotkanie z radcą Ryszardem Tomaszewskim. Po naszej stronie panuje nieufność. Wszystko wygląda jak podręcznikowa prowokacja. Jak każdy oferent, Amerykanin budzi niepokój. Zgodnie z instrukcją operacyjną po takiej propozycji należy jednoznacznie odmówić. Polski oficer, z którym skontaktowało się CIA, postąpił zgodnie z nią.
Amerykanin był jednak uparty. Do Warszawy trafia szyfrogram informujący o zdarzeniu. Po wielu latach CIA tłumaczyło Polakom, dlaczego nie padło na placówkę w Rzymie czy Waszyngtonie. Po prostu miało być bez pudła. Portugalski rezydent polskiego wywiadu był dobrze znany w USA, placówka dyplomatyczna leżała na uboczu, a lokalne służby zdawały się nią nie interesować.
W resorcie spraw wewnętrznych zastępcą Czesława Kiszczaka był już Krzysztof Kozłowski, późniejszy szef ministerstwa spraw wewnętrznych. Istniał jeszcze Departament 1 MSW (wywiad), a ustawy tworzące Urząd Ochrony Państwa dopiero uchwalano – opowiada nam gen. Henryk Jasik, ostatni szef Departamentu i późniejszy szef Zarządu Wywiadu UOP.
Amerykaninem z Lizbony był John Edward Palevich. Oficer CIA, wtedy już w stopniu generała. Miał tytuł specjalnego asystenta dyrektora Departamentu Europy Wschodniej i ZSRR. Absolutnie kluczowa postać na tym kierunku. W Polsce był znany już wcześniej, od lat 60., gdy został rozpoznany jako oficer wywiadu. Sporo krwi nam napsuł, bo miał kilka sukcesów w podejściach do naszych oficerów. Jego nazwisko gwarantowało, że to poważna propozycja – opowiada pułkownik S.
Oficerowie służb PRL i później wolnej Polski po raz pierwszy w rozmowie z prasą otwarcie mówią o początkach współpracy z CIA i wydarzeniach z 1990 r., które ustawiły losy Zarządu Wywiadu Urzędu Ochrony Państwa, a później Agencji Wywiadu, na trzy dekady. To właśnie Lizbona i operacja „Samum” – czyli wywiezienia z Iraku szpiegów USA – budowały wiarygodność Polski w pierwszych latach po upadku komunizmu.
Lisbon story
Opowiada płk S: Depesza trafiła do gen. Jasika i do mnie. Wówczas byłem naczelnikiem wydziału amerykańskiego, który ulegał likwidacji z oczywistych względów. Napisałem do gen. Zdzisława Sarewicza (wtedy jeszcze szefa Służby Wywiadu i Kontrwywiadu – red.) z propozycją, by skorzystać z nadarzającej się okazji i nawiązać kontakt. Wniosek poszedł potem do Czesława Kiszczaka (wówczas jeszcze wicepremiera i ministra spraw wewnętrznych – red.), który napisał: „Tak, zgadzam się!”. Szczególnie zależało mu na tym, by Amerykanie dowiedzieli się o jego entuzjastycznym poparciu dla sprawy”.
Podjęto decyzję, że do Lizbony poleci zastępca dyrektora Departamentu 1 MSW, płk Bronisław Zych, płk S., a Ryszard Tomaszewski dołączy na miejscu. Spotkanie odbyło się w pierwszych dniach maja 1990. Amerykanom przewodniczył Paul Redmond, dyrektor Biura na Europę Wschodnią i ZSRR w CIA. Był też wspomniany John Palevich oraz Fred Turco, ówczesny dyrektor biura antyterrorystycznego agencji. Ruszyła gra, która ukształtowała tajną historię współpracy polsko-amerykańskiej.
To były dwa dni intensywnych rozmów. Zgodziliśmy się, że zakopujemy topór wojenny. CIA odpuszczało kierunek polski, my – amerykański. Wspólnym polem zainteresowań stał się antyterroryzm. Przewidywaliśmy, że ZSRR się rozpadnie, a sytuacja w krajach arabskich była niepewna. Chodziło o to, by zapobiec niekontrolowanemu rozprzestrzenianiu się broni – opowiada płk S.
Amerykanie chcieli mieć kontrolę nad nieuniknionymi zmianami w Europie. Zakładali, że znamy nazwiska kluczowych moskiewskich generałów. Szczególnie interesował ich jeden. Powtarzali: „Tam, na Kremlu, jest taki Borys Gromow, dowodził w Afganistanie. Trzeba go mieć na oku” – mówi DGP gen. Jasik.
Gromow rzeczywiście był wówczas szychą. Pod koniec lat 80. zaplanował wyrafinowaną operację „Magistrala”, która polegała na serii akcji zaczepnych przeciw mudżahedinom. Pozwoliła ona ZSRR na godne wycofanie się z afgańskiej prowincji Chost (rządzonej przez legendarnego Gulbuddina Hekmatjara), a później z całego Afganistanu. Po upadku ZSRR generał był wiceszefem ministerstwa obrony i spraw wewnętrznych.
Rozmowy lizbońskie trwały w warunkach zgonu komunizmu. W tle był lęk USA o masę upadłościową po ZSRR i poszukiwanie nowych partnerów po drugiej stronie dawnej żelaznej kurtyny. – Czas Czesława Kiszczaka się kończył. Gdy powstał UOP, Krzysztof Kozłowski, już jako szef MSW, zapraszał do Magdalenki Zbigniewa Brzezińskiego i Jana Nowaka-Jeziorańskiego. Oni mieli pełną wiedzę na nasz temat – podkreśla gen. Jasik, który razem z Gromosławem Czempińskim i Andrzejem Milczanowskim uczestniczył w tych spotkaniach.
Myślę, że chęć współpracy ze strony Amerykanów nie była gestem chwili. Zanim przyjechali w czerwcu 1990 r. finalizować zasady współpracy i poznać nowe kierownictwo UOP, w tym szefa – Andrzeja Milczanowskiego, na pewno rozmawiali na ten temat z Jeziorańskim czy Brzezińskim – dodaje płk S. Przekonuje, że Amerykanie są pragmatyczni. Nie kierowali się miłością do Polaków, ale chłodną oceną możliwości.
Żywe tarcze z Bagdadu
Mimo tezy o końcu historii wydarzenia gwałtownie przyspieszały. W nocy z 2 na 3 sierpnia 1990 r. Saddam Husajn najechał Kuwejt. Amerykanie obudzili się z ręką w nocniku. W Iraku i Kuwejcie mieli swoich ludzi. Setki osób – ocenia płk S. I cofa się do tamtych wydarzeń. Wówczas w polskim wywiadzie pełnił funkcję naczelnika wydziału zamorskiego, który obejmował również Bliski Wschód. Jest niedziela, 5 sierpnia. O godz. 9.00 do jego domu dzwoni szyfrant. Jest pilna depesza z Bagdadu. Wskoczyłem w auto, przyjechałem do Centrali. Czytam, a tam bomba! Nasz współpracownik informował o ok. 18 cudzoziemcach, Amerykanach, Japończykach, Francuzach, Niemcach, których rozmieszczono jako żywe tarcze w strategicznych fabrykach. Pobiegłem z tym do generała Jasika, który wówczas dowodził wywiadem.
O zakładnikach Biały Dom i Departament Stanu dowiedziały się od Polaków. Przekazaliśmy im pełną listę nazwisk. Ta informacja była przypieczętowaniem rozpoczętej współpracy – mówi płk S. Amerykańscy rezydenci w Bagdadzie czy Kuwejcie też wysyłali do swoich central szczątkowe informacje. Wiedzieli, że dzieje się coś złego, ale byli w gorszej sytuacji. Husajn natychmiast po wywołaniu wojny otoczył wszystkie podejrzane placówki dyplomatyczne kordonem wojska. Każdy, kto wchodził i wychodził, musiał się meldować. My nie byliśmy uznawani za wrogów. Mieliśmy więcej swobody – dodaje.
Żywe tarcze miały zabezpieczyć Irak przed uderzeniem Amerykanów. Ich jednostki operowały na Morzu Arabskim i w każdej chwili mogły się znaleźć w rejonie Zatoki Perskiej. Polski wywiad w tym czasie próbował ściągnąć do kraju blisko 5 tys. swoich obywateli. Przed wojną pracowali oni m.in. w Mostostalu, Budimexie, Dromexie, Naftobudowie, Bumarze czy Polservisie. Zaangażowaliśmy wszystko: samoloty, pociągi, prywatne samochody. Stawaliśmy na głowie, bo uderzenie Amerykanów było kwestią czasu – mówi płk S. Równocześnie pojawiły się możliwości, by współpracę z CIA zamienić w konkret. Powracający ludzie byli cennym źródłem wiedzy o kraju, który za chwilę stanie się najważniejszym wydarzeniem globu.
Amerykanie szykowali się do wojny. Ale żeby uderzyć celnie i narobić najwięcej szkód, potrzebowali danych. Szczegółowych informacji o irackiej stolicy. – Mieliśmy dotarcie do źródła, które z kolei miało dostęp do części mapy Bagdadu wykonywanej przez polską firmę. Udało się wydobyć fragment pokazujący rozmieszczenie kabli podwieszonych i energetycznych. Wiedzieliśmy, że na dany adres wchodzi np. kabel o mocy 5 tys. megawoltów – relacjonuje płk S. Z taką wiedzą można było dosłownie sparaliżować Bagdad. – Mapa przyleciała do Polski pocztą dyplomatyczną. Ważyła 19 kg. Wiem, bo ją dźwigałem – dodaje nasz rozmówca. Pod koniec sierpnia 1990 r. Amerykanie dostali bezcenny prezent. Zaufanie do Polaków rosło.
Mijały dni. Do polskiej placówki konsularnej w Kuwejcie zgłosiło się dwóch Brytyjczyków z prośbą, by pomóc im wydostać się z kraju. Ukrywali się w obawie przed aresztowaniem i przesłuchaniami. W Kuwejcie naszą placówkę obsługiwał dyplomata. Napisał depeszę, zaczęliśmy działać – mówi płk S. Pracownik w Kuwejcie dostał polecenie wystawienia polskich paszportów o określonych numerach (wówczas placówki same wystawiały dokumenty). – Poprosiliśmy, by spróbował ich przerzucić z Kuwejtu do Bagdadu. Bo z tego miasta co tydzień odlatywały samoloty ewakuujące Polaków. Udało się. Taki był wstęp do operacji znanej jako „Samum”.
Początek
20 września 1990 r. poprosił mnie o pilne spotkanie łącznik CIA. Zapytał wprost, czy mamy operacyjne możliwości wydobycia z Iraku sześciu ich oficerów, którzy ukrywają się w Iraku i są zagrożeni. Ujawnił, że zaprzyjaźnione służby odmówiły. Trzeba było przyjść do biura, wypić dzbanek kawy i zastanowić się, co dalej. Ryzyko było gigantyczne – wspomina płk S.
Równocześnie placówka polska w Bagdadzie dostała sygnał, by zacząć przygotowania do operacji. Byli oficerowie przekonują, że w Centrali w Warszawie nie działali na ślepo. Wiedzę wywiadowczą mieli większą od tej, jaką dysponowali ludzie na miejscu. Dlaczego? Zespół płk. S. był przy każdym samolocie ewakuującym Polaków z Iraku. Wyłapywali tych, którzy mogli powiedzieć coś cennego. Dziesiątki rozmów dawały precyzyjny obraz sytuacji.
Płk S. zwraca uwagę na to, że polski wywiad pracował już wtedy pod nowym kierownictwem –- Milczanowskiego i Kozłowskiego. Pojawiło się pytanie, czy zaufają oficerom z komunistycznym rodowodem.
Napisałem wniosek. Prosiłem w nim o zgodę na rozważenie możliwości zorganizowania akcji. Dyplomatyczna gra słów. Wniosek zaakceptował dyrektor Jasik i poszedł z nim wyżej. Do szefa UOP. Czekaliśmy niecierpliwie. Zawsze mogło się okazać, że ryzyko jest za duże i w razie niepowodzenia ucierpi pozycja młodego kraju. W końcu z Bagdadu do któregokolwiek z punktów przerzutu na granicy były setki kilometrów. Kawał drogi przez kraj w stanie wojny – opowiada. Myślę, że znów opinia Brzezińskiego i Jeziorańskiego uspokoiła sytuację – dodaje gen. Henryk Jasik.
Decyzję o akcji, jako szef UOP, podjął Andrzej Milczanowski. A ponieważ Urząd był w strukturach MSW, wiedział o niej również Krzysztof Kozłowski. I to on wziął na siebie cały ciężar odpowiedzialności… nie informując premiera. Tadeusz Mazowiecki o przerzucie Amerykanów dowiedział się, gdy oficerowie byli już w Polsce.
Chodziło o to, by uniknąć hamletyzowania i o dyskrecję. O tym, że na miejsce ostatecznie jedzie Gromosław Czempiński, wiedzieliśmy tylko ja i generał Jasik – opowiada płk S. A wiedzę o całej akcji z polskiej strony, poza I Zarządem UOP, miało może ośmiu oficerów. Pierwsza wersja była taka, że przeprowadzi ją nasza rezydentura. Trzy osoby, a wśród nich płk Andrzej Maronde. Przyjechał do Iraku w lutym 1990 r. Oficjalnie był radcą i kierownikiem wydziału konsularnego ambasady, nieoficjalnie – nowym rezydentem wywiadu polskiego. Wcześniej pracował w Kairze, Kopenhadze i Nowym Jorku. Po 36 latach w służbie miała to być jego ostatnia placówka.
Świetny oficer, ale dobijał sześćdziesiątki i na tego typu operację był… zbyt dojrzały. W pewnym momencie na podstawie codziennej wymiany informacji z Bagdadem uznaliśmy, że musi jechać ktoś z centrali – wspomina nasz rozmówca.
A ten Pablo, to kto?
Pułkownik S. mówi, że od 20 września do 25 października wraz z całym wydziałem pracowali bez przerwy. Z biura niemal się nie wychodziło. Dziesiątki telefonów. Chwile snu na fotelu. Gdy już zostało ustalone, że przerzut odbędzie się przez Turcję, a dwa samochody z zapasowymi bakami benzyny stały w gotowości, Irakijczycy wprowadzili wizy.
Wtedy tam, na miejscu, Gromek wykonał gigantyczną robotę. Wydobył dla Amerykanów papiery spod ziemi. Nie tylko współorganizował akcję, ale wziął na siebie jej wykonanie – mówi o Czempińskim gen. Jasik. Ubrani w przygotowane przez Centralę (wywiadu RP – red.) polskie ciuchy Amerykanie nie wyglądali zbyt elegancko. Gromek wlał w nich whisky, bo bez znieczulenia alkoholem nie daliby rady psychicznie. Szczególnie że punkty kontrolne na trasie ich przejazdu były co kilkanaście kilometrów – dodaje.
Kluczową datą był 25 października 90. To wtedy, dokładnie o 18.15, przyszła depesza z Ankary, że oficerowie są po tureckiej stronie. S. zadzwonił z tą informacją do rezydenta CIA. A Jasik do szefa MSW. W siedzibie CIA w Langley strzelały korki od szampanów.
Zasadą pracy wywiadu jest to, że gdy na terenie danego kraju ma miejsce ważna akcja, ambasador jest o niej informowany. Szczegóły techniczne są tajne, ale mając ogólną wiedzę, dyplomata może pomóc. Tak było i tym razem. Krzysztof Płomiński, polski ambasador w Bagdadzie, leciał na miejsce tym samym samolotem, co Gromosław Czempiński. Bardzo nam pomógł – mówi płk S.
Gdy z kolei Amerykanie byli już w Turcji i okazało się niespodziewanie, że to Polacy mają ich dalej przerzucać, pomógł tamtejszy ambasador RP. Załatwił u przedstawiciela LOT, że sześciu oficerów USA razem z obstawą znalazło się dyskretnie i bez wzbudzania podejrzeń w pierwszym odlatującym do Polski samolocie.
Mam taki obraz w pamięci – zaczyna płk S. –Przylatuje samolot LOT ze Stambułu. Kapitan i załoga dostali polecenie, że najpierw pokład opuści „ta” grupa, reszta pasażerów ma czekać. Stoję i patrzę. Najpierw w przejściu pokazał się nasz oficer, Ryszard M. Za nim, kolejno, „oni”. Zabawne, że tyle o nich wiedziałem. Jednemu daliśmy w lewym paszporcie na nazwisko Tyl, drugiemu Anders… Wychodzili i po kolei rzucali mi się na szyję. Rosłe chłopy ze łzami w oczach. Jeden ukląkł i pocałował ziemię. Potem kazał się wieźć do kościoła.
- opowiada dalej: Po odbiór swoich oficerów przyleciało z USA czterech ludzi. Był John Palevich, dyrektor biura ds. Bliskiego Wschodu Ren Miller. Przyleciał też psycholog i niepozorny facet z walizką przytroczoną do lewej dłoni. Mówił łamaną angielszczyzną z mocnym hiszpańskim akcentem. Podczas imprezy powitalno-pożegnalnej, gdy już procenty zaszumiały w głowie, spytałem amerykańskiego rezydenta Billa Norville’a: Słuchaj, a ten Pablo, to kto? W odpowiedzi usłyszałem: Chcieliśmy zwrócić wam koszty operacji.
Płk S. poszedł z tym do Milczanowskiego. Powiedział, że Amerykanie mają taki gest. Realnie akcja kosztowała 10, może 15 tys. dol. Do tego Czempiński przeleciał się LOT-em dwa razy na koszt państwa. Milczanowski posłuchał, a potem odparł coś w stylu: Niech pan przekaże Amerykanom, żeby dali sobie spokój. Nie robiliśmy tego dla kasy.
W listopadzie 1990 r. wizytę w Polsce złożył William Webster, dyrektor Centrali Wywiadu (DCI), postać potężna w Ameryce. U nas trwała wtedy kampania prezydencka. Spotkanie odbyło się późnym wieczorem. Webster wręczył premierowi Mazowieckiemu list od prezydenta USA George’a Busha. Najwyraźniej dobrze znał jego treść.
Powiedział wtedy: Stany Zjednoczone nie zapomną Polsce tego, co jej oficerowie dla USA zrobili. Doceniamy to i szanujemy. Panie premierze, Stany nie zostawią Polski w biedzie. Robimy wszystko, by pomóc waszemu krajowi wyjść z zadłużeń –-wspomina gen. Jasik, który razem z Andrzejem Milczanowskim byli ze strony polskiej świadkami spotkania.
Co dokładnie zawierał list, jakie deklaracje, czy padały w nim konkretne sumy? Tego nie wiadomo, bo pismo zaginęło, a jego poszukiwania trwają od lat. Pewne jest, że Stany umorzyły znaczną część polskiego zadłużenia, a pod koniec lat 90., w czasie debaty o rozszerzeniu NATO, CIA dziękowała Polakom za pomoc w uratowaniu swych pracowników.
CIA dziękuje
Wszyscy ludzie polskiego wywiadu, którzy brali udział w ewakuacji brytyjskich, a potem amerykańskich oficerów, informowali o żywych tarczach, zdobyli mapę Bagdadu i pomagali w wydostaniu z ogarniętych wojną Iraku i Kuwejtu cywili, zostali objęci ustawą dezubekizacyjną. W praktyce oznacza to, że maksymalnie mogą dostać ok. 1,8 tys. zł emerytury, ale większość dostaje dużo niższą.
Tak, szedłem do służby w PRL. Tak, awansowałem w niej za poprzedniego systemu. Ale w 1990 r. zostałem zweryfikowany. A Milczanowski i Kozłowski mówili: zostańcie, doceniamy to, co robicie. Do 2009 r. szanowano naszą pracę. Do pierwszej ustawy represyjnej wprowadzonej przez PO. Potem był rok 2016 i ustawa PiS. Ukarano wszystkich. Urawniłowka, która spowodowała, że jednakowy wyrok bez rozprawy zapadł dla wszystkich, bez względu na to, co zrobili dla kraju, bez względu na rok 1990, na współpracę z USA, o którą teraz znów tak intensywnie zabiegamy – mówi Jasik. – Kiedyś co pięć lat świętowaliśmy powodzenie operacji, inicjatywa zawsze wychodziła od Amerykanów, a kolejne nasze rządy i szefowie służb dołączali się. Ostatnia uroczystość odbyła się, gdy ambasadorem był Paul Jones – dodaje.
Płk S. pokazuje pismo od szefa CIA w latach 2013–2017 Johna O. Brennana. Podziękowania za wkład w uwolnienie Amerykanów. „Pana odwaga w tej operacji jest przykładem dla oficerów wywiadu na całym świecie”, „Dzięki pana wyjątkowej pracy nie tylko udało się zwrócić wolność ludziom. Stała się ona również pomyślnym początkiem długiej i pełnej sukcesów współpracy między naszymi organizacjami”. – Pisze tak do mnie szef organizacji, która brała udział w wywracaniu wielu rządów na całym świecie, która ma budżet porównywalny z kasą niejednego kraju. Pisze list do takiego szaraka – mówi. – To oznacza, że w CIA wspomnienie tamtych wydarzeń wciąż żyje. Wciąż jest podawane jako przykład dla młodych oficerów Agencji. Tylko w naszym kraju robi się wszystko, by głęboko ją pogrzebać.
PS
Prawdziwy kryptonim tej operacji nie jest znany. Krążą różne nazwy: „Samum”, „Wielka ucieczka”, „Great Escape”. Żadna nie jest prawdziwa. Może zostanie ujawniona za kilka lat…
Tekstem o kulisach tej operacji rozpoczynamy serię materiałów DGP opisujących działania polskich służb wywiadowczych już po upadku komunizmu