Ucinając zakup 50 śmigłowców H225M Caracal, politycy i zwolennicy PiS systematycznie używali argumentu, że są „najdroższe na świecie”, a zorganizowany za czasów PO przetarg nie dość dbał o interesy polskiego przemysłu. Teraz, stosując tę samą logikę, PiS kupił jeszcze droższe śmigłowce i ze znacznie mniejszą korzyścią dla przemysłu. Wiele o tym mówi fakt, że MON nerwowo wdaje się w słowne utarczki z wytykającymi to dziennikarzami.
Rządzący bardzo się starają, aby przedstawić podpisany w piątek kontrakt na zakup czterech śmigłowców AW101 dla Marynarki Wojennej jako wielki sukces. Nie ulega przy tym wątpliwości, że to generalnie rzecz biorąc dobre, sprawdzone i bardzo potrzebne polskiemu wojsku maszyny.
Problem w tym, że sposób, w jaki je kupiono, jest ułomny. Co więcej, MON nie chce podać pewnych kluczowych informacji na temat zakupionych AW101, zasłaniając się tajemnicą, choć rozwieje się ona od razu, kiedy tylko zostaną wykonane pierwsze zdjęcia maszyn.
Co więcej, PiS sam na siebie ukręcił bicz, stosując niesprawiedliwe i fałszywe argumenty w trakcie debaty dotyczącej zakupu H225M Carcal. Na dziennikarzy stosujących teraz z przekąsem taką samą logikę do oceny zakupu AW101 MON się denerwuje i wdaje się z nimi w polemiki.
Jak sprawić, żeby 412 było mniej niż 268
Głównym powodem nerwów ministerstwa jest kwestia ceny nowych maszyn. Za cały kontrakt Polska zapłaci włoskiemu koncernowi Leonardo 1,65 miliarda złotych. Oznacza to średnio 412 milionów złotych za jedną maszynę.
Niecałe trzy lata temu zerwano natomiast negocjacje w sprawie zakupu 50 śmigłowców H225M Caracal francuskiego koncernu Airbus Helicopters za 13,4 miliarda złotych. Czyli średnio 268 milionów złotych za sztukę. Wówczas politycy i zwolennicy PiS przedstawiali właśnie tę kwotę jako dowód, że PO chciało kupić „najdroższe śmigłowce na świecie”. Teraz jako sukces przedstawiają zakup maszyn o połowę droższych (a kupowano na świecie jeszcze wiele innych znacznie droższych).
Jeszcze w czerwcu 2018 roku podczas wystąpienia w Sejmie wiceminister MON Wojciech Skurkiewicz używał argumentu 268 mln złotych za H225M Caracal.
Obecnie MON robi wszystko, aby udowodnić, że stosowanie takiej metodologii jest karygodnym błędem. Co do zasady ma rację, jednak dopiero co politycy PiS i członkowie kierownictwa ministerstwa sami ją chętnie stosowali i byli głusi na argumenty ekspertów, że to fałszowanie rzeczywistości pod tezę.
W okresie najgorętszej debaty na temat zakupu H225M Caracal w latach 2015 i 2016 porównywano wówczas często wspomniane 268 milionów złotych z równowartością nieco ponad 100 milionów złotych, które Turcy płacili wówczas za jeden śmigłowiec S-70i Blackhawk. Brał on udział w „caracalowym” przetargu i twierdzono, że oto PO „ustawiło” zakup pod „najdroższe na świecie” francuskie caracale.
Chcemy drogie śmigłowce, to są drogie
Podstawowym błędem takiego liczenia jest zupełne ignorowanie tego, że cena śmigłowca w zależności od jego wersji może się drastycznie różnić. Wśród 50 H225M Caracal tylko 16 miało być w najprostszej wersji transportowej, większość miały stanowić wersje specjalistyczne, istotnie zawyżające średnią cenę. Turcy zamawiali natomiast wspomniane S-70i w podstawowej wersji transportowej, co za tym idzie – stosunkowo taniej. Dodatkowo maszyny mają powstawać w większości w Turcji z wykorzystaniem na przykład tureckiej elektroniki, co dodatkowo obniża cenę kontraktu z Amerykanami.
Kupowane teraz przez Polskę cztery AW101 mają być natomiast maszynami ZOP i dodatkowo CSAR w jednym. Oznacza to unikalną i właściwe najdroższą możliwą wersję. Średnia cena około stu milionów dolarów za maszynę nie jest więc wielkim zdziwieniem, choć pewnie mogłaby być mniejsza, gdyby nie podjęto szeregu kontrowersyjnych decyzji, o których później.
Co więcej, dzielenie ceny całego zakupu na liczbę śmigłowców (odnosi się to do wszystkich rodzajów uzbrojenia) nie daje faktycznej ceny pojedynczej maszyny. Wraz z AW101 kupiono, a z H225M planowano kupić, pakiet szkoleń (przy czym w wypadku śmigłowców francuskich miano kupić trzy bardzo drogie symulatory kosztujące niewiele mniej od prawdziwej maszyny) i pakiety logistyczne (zapas części, pomoc w remontach i serwisowaniu). W przypadku niedoszłego kontraktu z Airbusem te rozbudowane dodatki miały stanowić nawet 40 procent wartości całego kontraktu. Zazwyczaj jest to około 1/3.
Naprawdę wiarygodne porównanie ceny H225M i AW101 nie jest w praktyce możliwe. Dokładne kwoty są uznawane przez koncerny za tajemnice handlowe i nie są ujawniane. Nie wiadomo więc, ile miał kosztować H225M Caracal w wersji ZOP, a ile ma teraz kosztować AW101 w wersji ZOP/CSAR.
W teorii to „odpłacenie” się zagranicznego koncernu za kontrakt poprzez zobowiązanie do poczynienia inwestycji w Polsce. Nie jest to jednak takie oczywiste, bowiem firmy zbrojeniowe nie rozdają nic z dobrego serca. Za offset płaci się podniesioną ceną kontraktu, choć nigdy nie wiadomo, o ile, ponieważ koncerny również to uznają za tajemnicę handlową. Z punktu widzenia Polski ma to jednak sens, ponieważ inaczej nie sposób zmusić zagranicznych firm do podzielenia się swoimi technologami.
Inną kwestią jest też to, że podawana publicznie wartość offsetu jest zawsze kwotą bardzo umowną. Nie ma bowiem obiektywnych sposobów stwierdzenia, ile jest warta ta czy inna technologia, którą ma przekazać Polsce zagraniczny koncern. To on sam ją wycenia. Późnej oczywiście strona polska to weryfikuje, ale i tak podawana kwota jest bardzo umowna. Łatwo ją więc krytykować jako zawyżoną. Przeciwnicy różnych kontraktów zawsze stosują argument, iż „wartość offsetu została zawyżona”.
Właśnie z powodu tegoż offsetu rząd PiS, przynajmniej oficjalnie, zerwał w 2016 roku negocjacje z koncernem Airbus i zakup 50 H225M trafił do kosza. Francuskie propozycje miały być „niewystarczające”. Koncern później twierdził, że wartość proponowanego offsetu wynosiła tyle, ile koszt całego kontraktu, czyli około 13,4 miliarda złotych. 100 procent.
Ironia losu jest taka, że teraz przy okazji zakupu AW101 rząd PiS za wystarczający uznał offset stanowiący około 25 procent wartości kontraktu. Podpisano bowiem umowę, w której koncern Leonardo zobowiązuje się do inwestycji wartych 400 mln złotych.
Offset za AW101 obejmuje głównie stworzenie centrum serwisowego tych maszyn w państwowych zakładach WZL-1 w Łodzi. Dodatkowo Leonardo przekaże też należącym do siebie PZL-Świdnik technologię „projektowania systemów mocowania wyposażenia medyczno-ratowniczego oraz tapicerki wewnętrznej”.
Gdyby więc stosować standardy, które politycy PiS i rywale Airbusa stosowali wobec H225M Caracal, to kupione obecnie AW101 są zdecydowanie „najdroższe na świecie” a offset jest zdecydowanie „niewystarczający”. MON stara się jednak teraz udowadniać, że jest zupełnie inaczej. Po podpisaniu kontraktu anonimowa osoba obsługująca oficjalne konto ministerstwa na Twitterze wdawała się w miejscami emocjonalne dyskusje z dziennikarzami, twierdząc, że porównywanie cen w opisany powyżej sposób to „kompletna manipulacja”. MON atakował zwłaszcza Marka Świerczyńskiego z „Polityka Insight”.
Tajemnice, które będzie widać na każdym zdjęciu
Dodatkowo MON sam nadstawia się pod krytykę, w sposób absurdalny utajniając podstawowe informacje na temat zakupionych maszyn. Nie podano, które konkretnie elementy wyposażenia będą miały AW101, posługując się jedynie ogólnikowymi stwierdzeniami „w pełni wyposażone”, „uzbrojone” i „przystosowane do wykonywania misji ZOP”. Później w polemice z dziennikarzami MON ujawnił, że mają mieć między innymi sonar i być przystosowane do użycia torped.
Nacisk na tajność jest o tyle dziwny, że standardowy zestaw wyposażenia do sprawnego wykonywania misji ZOP przez śmigłowiec jest powszechnie znany. Realną tajemnicą są jego konkretne możliwości. Nikt jednak nie pyta o to, jaki zasięg wykrywania okrętów podwodnych będą miały zrzucane z pokładu boje z hydrofonami (przynajmniej są one światowym standardem w takich maszynach). Pytania padają o to, czy w ogóle taki sprzęt nowe maszyny będą miały. MON zasłania się jednak tajemnicą.
Jest to o tyle absurdalne, że wszystkie podstawowe systemy są doskonale widoczne z zewnątrz na kadłubie śmigłowca. Antena sonaru, radaru, wyrzutniki boi, magnetometr (wykrywa pole magnetyczne zanurzonego okrętu) i podwieszenia dla torped. Kiedy więc tylko trafi do sieci pierwsze zdjęcie polskiego AW101, to cała tajemnica robiona teraz przez MON pryśnie jak bańka mydlana. Robienie z czegoś sztucznego sekretu rodzi natomiast automatycznie pytania o to, czy ministerstwo nie chce ukryć czegoś niewygodnego.
Co znamienne, MON sam nie tak dawno podawał z dużymi detalami planowane wyposażenie nowych samolotów do przewożenia VIP-ów. Montaż specjalnych systemów samoobrony i łączności na maszynach B737, formalnie należących do wojska i mających transportować najważniejszych polityków, najwyraźniej tajemnicą nie jest. Montaż standardowego wyposażenia na śmigłowcach ZOP już tak. Pierwsze jest najwyraźniej powodem do dumy. Drugie już z jakiegoś powodu nie?
Niezależnie od kontrowersji dotyczących ceny, offsetu i wyposażenia realnym problemem jest to, w jaki sposób owe AW101 kupiono. Główną słabością kontraktu podpisanego w piątek jest to, iż zamówione maszyny są tylko cztery, a do tego mają być w wymyślonej przez MON niespotykanej na świecie konfiguracji ZOP i CSAR.
Cztery maszyny oznaczają po pierwsze wysoki koszt zakupu. Zupełnie inne ceny i warunki można wynegocjować, kupując 50 maszyn, a nie cztery. Można jednak przyjąć, że na te 50 nie było pieniędzy. Zdecydowano się jednak kupić duże i drogie w eksploatacji AW101. Według danych brytyjskiego wojska sprzed kilku lat godzina lotu to 42 tysiące funtów (około 208 tysięcy złotych). Dla porównania – według danych francuskiego wojska za 2016 rok w przypadku H225M Caracal są to 34 tysiące euro (około 145 tysięcy złotych). AW101 są też na tyle duże, że nie wylądują na żadnym z posiadanych i planowanych polskich okrętów. Co więcej, cztery to niewiele w porównaniu z potrzebami Marynarki Wojennej. Tam na następców czeka obecnie 10 starych radzieckich Mi-14.
Dodatkowo mając tylko cztery AW101, marynarze mogą realistycznie spodziewać się posiadania tylko jednego w gotowości do działania. Standardem w przypadku uzbrojenia jest bowiem to, że 1/3 jest niesprawna i czeka na przeglądy oraz serwis, 1/3 jest używana do szkolenia i testów, a tylko 1/3 jest w pełni gotowa do akcji. W przypadku polskich AW101 będzie to oznaczał jeden, czasem dwa. Jednak zazwyczaj będzie to raczej jeden, ponieważ polskie wojsko ma tradycje oszczędzania na kosztach eksploatacji, przez co wiele sprzętu stoi niesprawnego (np. nominalnie mamy cztery pokładowe śmigłowce ZOP SH-2G, ale lata jeden i to nie zawsze).
Ponadto kupione maszyny mają być w niespotykanej na świecie wersji łączącej w sobie możliwości polowania na okręty podwodne i ratowania rozbitków na morzu. Obecnie Marynarka Wojenna ma do tych różnych zadań dwie wersje maszyn Mi-14. Do ratowania ludzi potrzeba bowiem możliwie pustej i lekkiej maszyny, aby mogła długo utrzymać się w powietrzu i zmieścić do środka dużo rozbitków. Do polowania na okręty podwodne trzeba natomiast wspomnianego wyspecjalizowanego sprzętu, który jest ciężki i zajmuje dużo miejsca w kadłubie. Teraz MON chce, aby w jednej maszynie pożenić te sprzeczne zadania. Trudno powiedzieć, jaki będzie tego efekt. Okaże się za kilka lat, kiedy AW101 trafią do bazy w Darłowie. Pewna ludowa mądrość mówi jednak, że jak coś ma być dobre do wszystkiego, to jest do niczego.
Uratują życie i zrzucą torpedę. Największe polskie śmigłowce, które ciągle uciekają przed muzeum
Co więcej, kupując tylko cztery maszyny, rząd rezygnuje z realnych korzyści dla przemysłu. Przy takim małym zamówieniu na ma szans na wartościowy offset. Kompetencje w zakresie tapicerki i mocowań sprzętu medycznego oraz miejsce do serwisu czterech maszyn (bo nie było mowy, aby w WZL-1 planowano serwisować AW101 innych państw) to nie są kokosy. Zakłady PZL-Świdnik już produkują szereg elementów kadłuba AW101, które są wysyłane do Wielkiej Brytanii i Włoch. Przy okazji ceremonii podpisania umowy w piątek szef Leonardo mówił wręcz o „głównych elementach kadłuba”, co w swoich komunikatach podkreśla MON. I rzeczywiście, są to główne elementy w tym sensie, że duże i stanowiące może większość kadłuba. Szkopuł w tym, że to stosunkowo najprostszy i najtańszy element śmigłowca. Prawdziwy koszt i najnowocześniejsze technologie to silniki, przekładnie, wirnik oraz elektronika. Warto przypomnieć, że przy okazji zakupu H225M Caracal Francuzi obiecywali umieścić w Łodzi linię montażu całych śmigłowców, a do tego produkcję ich przekładni głównych.
Nie przeszkadza to jednak ministrowi Mariuszowi Błaszczakowi mówić niecały miesiąc przed wyborami: „To dzięki rządowi Prawa i Sprawiedliwości, dzięki rządowi pana premiera Mateusza Morawieckiego zamówienia wojskowe są kierowane do zakładów produkujących w Polsce”, a samemu premierowi: „To niezwykle ważne, że mamy taki moment, w którym jesteśmy pewni, że znaczna część produkcji, ale także w szczególności cały pakiet logistyczny, pakiet szkoleniowy, pakiet techniczny, pakiet offsetowy, będą służyły gospodarce Polski”.