Konstanty Radziwiłł zapowiadał rewolucję w podstawowej opiece zdrowotnej. Ale zamiast rewolucji wyszedł absurd prawny. Nieubezpieczeni obywatele uzyskali dostęp do świadczeń zdrowotnych… pod warunkiem, że skłamią, że płacą składki.
Minister zdrowia zapowiadał, że od 1 stycznia do lekarza rodzinnego będzie mógł za darmo dostać się każdy, niezależnie od tego, czy obejmuje go ubezpieczenie zdrowotne, czy też nie. Okazuje się jednak, że nowelizację ustawy przeprowadzono „na kolanie” i wyszedł z niej prawny absurd, ponieważ jej zapisy nie zmieniły się: nadal nie gwarantują powszechnego dostępu do lekarza pierwszego kontaktu. Dopisek, który dodano do jednego z artykułów gwarantuje po prostu nieubezpieczonym, że nie będą przez Narodowy Fundusz Zdrowia „ścigani” z żądaniem należności za wizytę. W praktyce jednak wygląda to tak, że pacjent, aby dostać się za darmo do lekarza, musi skłamać, że jest ubezpieczony. Jeżeli powie prawdę — dostanie… rachunek za wizytę i udzieloną pomoc. Oto rządowa reforma w całej okazałości.
Jak słusznie zauważyli dziennikarze portalu oko.press: „to trochę tak, jakby miasto obiecało darmową komunikację miejską, a potem oznajmiło, że bilety nadal obowiązują, ale w tramwajach pasażerowie nie będą karani za jazdę na gapę”.
Nikt nie potrafi zrozumieć sensu reformy, która zamiast wprost dać powszechny dostęp do przychodni (ostatecznie Radziwiłł obiecał jeszcze jedną, nową ustawę — za rok), bądź zlikwidować elektroniczny system weryfikacji ubezpieczeń eWUŚ — rząd każe pacjentom poświadczać nieprawdę, a dla tych, którzy są uczciwi — mimo wcześniejszych zapowiedzi każe jednak płacić.
Pozostaje też otwarte pytanie, co stanie się w przypadku, kiedy pacjent skłamie, że ma prawo do świadczenia i dostanie od lekarza receptę na lek refundowany. Zazwyczaj w takich przypadkach NFZ kosztami nienależnej refundacji obarczałlekarzy, którzy takie recepty wystawiali.
JULIA BARANOWSKA