Wpadłem do pieca i przeżyłem. NIEZWYKŁY przypadek węglarza z Bieszczadów

– Pewnie tam w górze nie było jeszcze mojej karty powołania. Dlatego Bozia podarowała mi drugie życie – opowiada Aleksander Tokarz, jeden z ostatnich węglarzy z Podkarpacia.

Dymiące wielkie kotły, zwane retorami, to charakterystyczny obrazek Bieszczadów. Tylko tu jeszcze wypala się węgiel drzewny, który później kupujemy na grilla. To ginący zawód i ludzi trudniący się tą profesją można już policzyć na palcach jednej ręki. Nie ma nowych węglarzy, bo robota ciężka i niebezpieczna. Przekonał się o tym niedawno pan Aleksander z okolic wsi Kołonice. Kiedy wygaszał wielki kocioł i wlewał przez komin wodę, nagle zachwiał się i wiadro pociągnęło go do środka. Mężczyzna znalazł się w piekielnej pułapce, bo niedogaszony piec zaczął rozpalać się na nowo. Dymił i rozgrzewał się coraz bardziej.

Czytaj także: Politycy PiS mają dość Kuchcińskiego [ZDJĘCIA]

Nieszczęśnik był sam, na zupełnym pustkowiu. Nawet gdyby wołał z całych sił, nikt by go nie usłyszał. Na szczęście miał przy sobie komórkę i szybko zdołał wybrać numer alarmowy 112.

– Myślałem, że już po mnie. Łapiąc ostatnie wdechy powietrze i wykrzyczałem, że jestem w piecu. Jakoś uwierzyli – opowiada węglarz.

Rozpoczął się wyścig z czasem. A dotarcie do mężczyzny 2-kilometrową, zasypaną śniegiem drogą, nie było łatwe. GOPR i strażacy przedarli się przez las i zdążyli w ostatniej chwili. Kiedy wyciągali pechowca z kotła, był już nieprzytomny. Trafił do szpitala. Okazało się, że nic mu nie jest.

Czytaj także: Koniec żartów. Ziobro zapowiada ŚLEDZTWO

Pan Aleksander wrócił już do swojej pustelni, w której żyje od 35 lat. Trafił tu ze Śląska w stanie wojennym.

– Uciekłem wtedy w Bieszczady przed ZOMO i tak zostało – wspomina węglarz.

FAKT.PL

Więcej postów