Czy natowscy sojusznicy mo gą serio traktować deklaracje człowieka, który wypowiada się tak jak szef MON? Ostatnie dni były bardzo ciężkie dla Antoniego Macierewicza, lecz problemem jest nie tylko wizerunek ministra obrony narodowej.
On już dawno przestał się nim przejmować i często wręcz sprawia wrażenie, jakby uznawał, że im bardziej jest krytykowany i atakowany, tym lepiej to o nim świadczy.
Część krytyki pod jego adresem bywała przesadzona, część wynikała z jego zdemonizowanej sławy lustratora z 1992 r. czy likwidatora Wojskowych Służb Informacyjnych sprzed dekady. Często można się było z Macierewiczem zgadzać lub nie zgadzać, bo miał on skłonność do mocnych tez publicystycznych. Dawał im zresztą upust szczególnie w czasie, gdy kierował parlamentarnym zespołem dotyczącym wyjaśniania katastrofy smoleńskiej. To wówczas opowiadał o dwóch wybuchach, choć do dziś – rok po wyborach – podległe mu służby nie przedstawiły żadnego dowodu na to, że mogło do nich dojść.
Gdy został szefem Ministerstwa Obrony Narodowej, Macierewicz był początkowo bardziej oszczędny w słowach. Trwało to mniej więcej do warszawskiego szczytu sojuszu północnoatlantyckiego, na którym – mimo że część negocjacji prowadził ten ekscentryczny współzałożyciel KOR – Polska odniosła sukces, bo padły tam deklaracje działań, które zwiększą bezpieczeństwo kraju.
Można jednak odnieść wrażenie, że po zakończeniu szczytu NATO szef MON uznał, że wszystko mu wolno. Zaczęło się od awantury wokół smoleńskiego apelu podczas obchodów rocznicy powstania warszawskiego. W kilku wywiadach Macierewicz równocześnie zaczął mówić o porażających rzekomo dowodach dotyczących katastrofy smoleńskiej.
Za każdym razem jednak „nowe fakty” okazywały się dalekie od zapowiedzi. Ujawnione we wrześniu dotyczyły raczej sposobu wyjaśniania katastrofy, relacji z Rosjanami – słowa ministra Jerzego Millera, trzeba przyznać, nie pozostawiają złudzeń, że Polska nie walczyła wówczas o podmiotową pozycję w prowadzeniu śledztwa. Ale przełomu, dowodów na to, że katastrofa przebiegała w znacząco inny sposób, niż dotychczas ustalono, nie było.
W ostatnim tygodniu szef MON mówił już rzeczy nie kontrowersyjne albo takie, z którymi można się nie zgodzić. Po prostu stały one w jawnej sprzeczności z faktami. W środę w „Gazecie Polskiej” „ujawnił”, że istnieje nieznany rzekomo film z „tajnego” spotkania Donalda Tuska z Władimirem Putinem, które odbyło się 10 kwietnia wieczorem. Sęk w tym, że nagranie było dobrze znane wszystkim, którzy zajmowali się katastrofą, nie było bowiem tajne – zarejestrował je operator telewizji publicznej, a każdy mógł je znaleźć w internecie.
Z kolei we czwartek Antoni Macierewicz w Sejmie „potwierdził” informację, jakoby Egipcjanie sprzedali Rosjanom okręty typu Mistral za symbolicznego dolara. Miało to dowodzić naiwności Platformy Obywatelskiej, która zamierzała kupić od Francuzów caracale, w zamian za co Paryż odstąpił od umowy na mistrale i zamiast Rosji sprzedał je Egiptowi. Kłopot w tym, że odsprzedanie okrętów zdementowała zarówno strona egipska, jak i władze w Moskwie.
Najmniejszym problemem jest tu dobre imię Antoniego Macierewicza. Sytuacja, w której z autorytetem osoby odpowiedzialnej za obronę narodową opowiada się niestworzone historie, uderza bowiem również w dobre imię Polski. Ale od dobrego imienia jeszcze ważniejsze jest bezpieczeństwo.
Tu pojawiają się fundamentalne pytania: czy nasi natowscy sojusznicy mogą serio traktować deklaracje człowieka, który wypowiada się w tak nieodpowiedzialny sposób? Czy w sprawach naszego bezpieczeństwa deklaracje Macierewicza są równie wiarygodne, jak te o „nieznanym filmie” czy sprzedaży mistrali Rosjanom? Czy Antoni Macierewicz może dalej zajmować swoje stanowisko?
Skoro nie jest on postacią do końca poważną, pojawia się też inne pytanie: kto nas obroni przed ministrem obrony.
MICHAŁ SZUŁDRZYŃSKI
Kto nas obroni?Wiara w cz?owieka a nie w szmat?awce siej?ce w Polsce zam?t!