Czy Wileńszczyzna może wybić się na autonomię?

Na Kresach Północno-Wschodnich na początku lat ’90 szansę na trwałe wkomponowanie w mapę niepodległej już Litwy miał Polski Kraj Narodowo-Terytorialny. Proklamowano go w granicach Republiki Litewskiej 22 maja 1991 roku w Mościszkach. Jego hymnem miała zostać „Rota”, stolicą zaś – Nowa Wilejka.

 

Żadna spośród szesnastu wizyt prezydenta Lecha Kaczyńskiego na Litwie nie przyniosła tak wymiernego rezultatu, jak prowadzone w tonie niemal ultymatywnym rozmowy jego brata, ówczesnego premiera Jarosława Kaczyńskiego, ze swoim litewskim odpowiednikiem Andriusem Kubiliusem. Prezes Prawa i Sprawiedliwości zdecydował się występować wobec strony litewskiej z pozycji narodowego interesu, jasno dając Litwinom do zrozumienia, że w razie jego nieuwzględnienia czekają ich ze strony Polski nieprzyjemne konsekwencje.

To właśnie od jednego z czynnych działaczy polskich na Litwie usłyszałem anegdotę opowiadającą o tym, jak premier Kaczyński zabiegał o utworzenie polskiego uniwersytetu w Wilnie. Napotykając na opór litewskiego rządu Jarosław Kaczyński odpowiedział ni mniej, ni więcej: „To w takim razie teraz będziemy inaczej rozmawiać”. Skutkiem takiego postawienia sprawy jest fakt, że litewscy politycy nie kłamią dziś, mówiąc, iż Litwa jest jedynym poza Polską państwem na świecie, w którym można się uczyć po polsku „od przedszkola po uniwersytet”. W efekcie w Wilnie działa filia Uniwersytetu w Białymstoku, prowadzone są tam dwa kierunki na poziomie licencjatu i od niedawna jeden na poziomie studiów magisterskich.  

Taki sposób postępowania z pewnością nie przypadłby do gustu akolitom obozu politycznego, któremu do dziś Kaczyński przewodzi. Jest bowiem symptomatyczne, że gdy politycy PiS mówią o osiągnięciach w stosunkach z Litwą w latach 2005-2007, to na ogół słyszymy o nierentownej rafinerii w Możejkach kupionej przez państwowy Orlen lub jesteśmy adresatami pustych frazesów o „strategicznym partnerstwie”. O realnym, choć skromnym jak na potrzeby ponad 200-tysięcznej społeczności osiągnięciu, słyszymy dziwnie mało.

Dzieje się tak zapewne z dwóch powodów. Po pierwsze – skuteczność twardej postawy Jarosława Kaczyńskiego przeczyłaby legendzie jego brata jako „wyrozumiałego” budowniczego trwałej koalicji w regionie Europy Wschodniej i Kaukazu. Przeciwnicy polityczni ówczesnej głowy państwa mogliby też wytknąć, że 8 kwietnia podczas szesnastej już wizyty Lecha Kaczyńskiego w Wilnie litewski Sejm odrzucił ustawę przewidującą podwójną pisownię nazwisk. Polski prezydent opuścił Litwę upokorzony i rozczarowany. Tymczasem to właśnie pamięć o zmarłym polityku, być może zamordowanym przez Rosjan z uwagi na jego rzekome zdolności tworzenia regionalnych sojuszy, jest paliwem dla sporej części działaczy i zwolenników Prawa i Sprawiedliwości.

Drugi powód tej intrygującej skromności – bo przecież J. Kaczyński zanotował sukces na trudnym terenie (litewska tożsamość ufundowana jest w opozycji do polskości) – może być dużo bardziej prozaiczny. Takie stawianie sprawy nie pasuje bowiem do przyjętej przez PiS narracji o polityce wschodniej prowadzonej przez partię Kaczyńskiego w latach 2005-2007. W końcu to nie Możejki – wykupione w celu uprzedzenia Rosjan, a mimo tego i tak sabotowane przez Litwę (rozkręcanie torów do rafinerii), ani nie „partnerstwo strategiczne” są sukcesami w stosunkach polsko-litewskich, lecz zmuszenie Litwinów do zaakceptowania i usankcjonowania polskiej instytucji w Wilnie.

Gdyby wyciągnąć wnioski z tego epizodu, okazałoby się, że Polska i Litwa (a pewnie i inne kraje leżące między nami a Rosją) miewają sprzeczne interesy. Co więcej, okazałoby się, że w skład tego, co definiujemy jako „polski interes”, wchodzą także potrzeby Polaków zamieszkujących Republikę Litewską. Czyż nie wywróciłoby to do góry nogami popularnej nad Wisłą opowieści o stosunkach Polski z krajami graniczącymi z nami na Wschodzie? Czyż nie zdelegitymizowałoby to doktryny rządzącej polską polityką wschodnią, nad którą wciąż czuwa zza grobu opacznie interpretowany Jerzy Giedroyć?

Do Giedroycia przyznają się niemal wszystkie siły polityczne głównego nurtu. Znamienny jest fakt, że jego myśl wschodnią za inspirację uznawał zarówno Aleksander Kwaśniewski, jak i Lech Kaczyński, o Bronisławie Komorowskim nie wspominając. Mimo licznych „pożegnań”, poza Giedroyciem w III RP nadal nie ma zbawienia.

Jeśli przyjrzeć się uważnie debacie o stosunkach polsko-litewskich po upadku komunizmu, należałoby dojść do przekonania, że Polaków na Wileńszczyźnie nie mogło spotkać nic lepszego, jak znalezienie się ich ojczyzny w granicach obcego państwa. Rzeczypospolitej nie mogło zaś spotkać w stosunkach z Litwą nic gorszego, niż posiadanie uciążliwego „balastu” w postaci wciąż niedającej o sobie zapomnieć polskiej mniejszości nad Wilią. Mniejszości o tyle kłopotliwej, że mimo wszystko wciąż asertywnej i szukającej sojuszników nie tam, gdzie warszawscy oficjele by sobie życzyli, a więc na przykład wśród narażonej na te same niebezpieczeństwa mniejszości rosyjskiej (wspólnota doraźnego interesu). 

Sprawę dyskryminacyjnej polityki kolejnych rządów litewskich nawet po stronie „patriotycznej” nazywa się co najwyżej „przykrą”, jak uczynił to na łamach portalu Kresy.pl Przemysław Żurawski vel Grajewski w artykule „W polityce liczą się skutki, a nie najlepsze nawet intencje”. Zupełnie tak, jakby w stosunkach między narodami chodziło o dobre samopoczucie, o niedoznawanie „przykrości”, a nie o własny interes.

Oczywiście, brak upodmiotowienia polskiej społeczności na Wileńszczyźnie nie zmąci dobrego samopoczucia większości mieszkańców III Rzeczypospolitej. Tylko czy my sami jesteśmy zadowoleni z obecnej kondycji naszej wspólnoty narodowej? Nie ulega wątpliwości, że znaczna część naszych rodaków w słabym stopniu identyfikuje się z własną wspólnotą polityczną, wspólnotą powinności, wspólnotą jakiegokolwiek celu. Bycie Polakiem pozostaje wyabstrahowane od „obowiązków polskich”, o których sto lat temu pisał Roman Dmowski, a polska identyfikacja staje się pustą deklaracją. W efekcie „polskość” przestaje pełnić funkcję politycznego spoiwa. Polska siła ulega przyspieszonemu rozproszeniu.

Ten sam Przemysław Żurawski vel Grajewski, w wywiadzie dla polskiego portalu na Litwie „Znad Wilii”, rozróżnił interesy polityczne Polaków w Rzeczypospolitej i Polaków na Wileńszczyźnie. W ten subtelny sposób pozbawił on aksjologicznego fundamentu polskość jako taką, sugerując, że w określonym momencie możliwa jest sytuacja, w której bardziej powinniśmy się identyfikować z interesem litewskim niż z interesem polskim na Litwie. W rzeczywistości perspektywa proponowana przez Żurawskiego vel Grajewskiego odbiera sformułowaniu „polski interes narodowy” jakąkolwiek pozytywną treść.

Tymczasem na Kresach Północno-Wschodnich na początku lat ’90 szansę na trwałe wkomponowanie w mapę niepodległej już Litwy miał Polski Kraj Narodowo-Terytorialny. Proklamowano go w granicach Republiki Litewskiej 22 maja 1991 roku w Mościszkach. Jego hymnem miała zostać „Rota”, stolicą zaś – Nowa Wilejka. Wcześniej – 6 października 1990 roku w Ejszyszkach II Zjazd Deputowanych Rad Terenowych podjął uchwałę o utworzenia PKN-T w składzie Republiki Litewskiej. Z 209 delegatów tylko kilkunastu opowiedziało się za koncepcją utworzenia Autonomicznego Kraju Wileńskiego poza granicami Litwy.

Powyższe fakty są istotne w kontekście utrwalania się niemającego nic wspólnego z rzeczywistością stereotypu – który we wspomnianym wywiadzie upowszechnił zresztą Przemysław Żurawski vel Grajewski – jakoby Polacy na Wileńszczyźnie nie poparli niepodległości Litwy bądź zajęli prosowiecką postawę. Warto przypomnieć, że w czasach komunistycznych to właśnie Polacy byli nacją najmniej partycypującą w systemie sowieckim – do partii należało tylko 3,45% z nich. Należy również podkreślić, iż mimo deklarowanego internacjonalizmu czerwonej ideologii Litwini-komuniści w odniesieniu do Polaków pozostawali wierni antypolskim stereotypom leżącym u podwalin nowoczesnej litewskiej tożsamości narodowej. Stąd właśnie wzięła się paradoksalna sytuacja, w której moskiewska centrala hamowała szowinizm litewskich komunistów, tworząc dla Polaków na Litwie polskojęzyczne, choć sowieckie w treści, nisze w postaci szkół czy mediów. Tylko temu zawdzięczamy fakt, iż nie podzielili oni losu wynarodowionych rodaków w przedwojennej Litwie Kowieńskiej, gdzie stanowili nawet 10% ludności państwa.

Przetrwanie autonomii Wileńszczyzny uzależnione było od poparcia władz odrodzonej Rzeczypospolitej. Litwa dopiero wybijała się na niepodległość i szukała międzynarodowego uznania, w tym także Polski jako państwa sąsiedniego. Polska autonomia była wówczas na wyciągnięcie ręki.

III RP wspaniałomyślnie zrezygnowała jednak ze stawiania Litwinom jakichkolwiek warunków, wobec czego polskie samorządy na Wileńszczyźnie zostały zlikwidowane przez litewskich komisarzy. Brak polityczno-ustrojowego umocowania odrębności polskich regionów ułatwił kolejnym litewskim rządom oficjalną politykę dyskryminacji w postaci grabieży ziemi w procesie tzw. reprywatyzacji, postępującą lituanizację szkolnictwa, manipulację granicami okręgów wyborczych i inne działania mające na celu „integrację” wileńskich Polaków.

Tymczasem istnienie tego typu formy politycznego oddziaływania na rządy litewskie leży w naszym żywotnym interesie. I to nie tylko dlatego, że autonomia pozwoli przetrwać mniejszości polskiej jako odrębnej społeczności o własnej tożsamości narodowej, ale również dlatego, że w polskim interesie w ogóle leży związanie z naszą kulturą i językiem możliwie jak największych obszarów. Nadanie priorytetu tym sprawom w polityce Rzeczypospolitej Polskiej powinno wydawać się czymś oczywistym.

W innym wypadku należy sobie postawić pytanie, co właściwie oznacza bycie Polakiem. Jeśli to nie interesy innych Polaków mają być dla Rzeczypospolitej najważniejsze, to właściwie jaki naród konstytuuje i powołuje państwo rozciągające się między Odrą a Bugiem i co ma stanowić jego – nie bójmy się tego określenia – moralny fundament?

Być może należałoby sięgnąć do języka opisu stosunków międzynarodowych zaproponowanego przez Carla Schmitta, aby pamiętać, że w sporze Polacy na Litwie vs państwo litewskie ci pierwsi to wciąż „my”, zaś Litwini to wciąż „oni”.

Marcin Skalski

Więcej postów