„Nasze elity polityczne, ale także część mediów bagatelizuje przybierające coraz bardziej realne kształty zagrożenie dla Polski ze strony nacjonalistów ukraińskich, nie widzą albo co gorsza nie chcą widzieć, iż dalsza destabilizacja Ukrainy poprzez napuszczanie na siebie części społeczeństwa o różnych wizjach rozwoju kraju może spowodować w niedługim czasie napływ tysięcy uchodźców do Polski. Kto wtedy weźmie odpowiedzialność za takie działania?”.
Z dr. Andrzejem Zapałowskim, prawnikiem, historykiem, wykładowcą akademickim, ekspertem ds. bezpieczeństwa, prezesem rzeszowskiego oddziału Polskiego Towarzystwa Geopolitycznego, rozmawia Mariusz Kamieniecki.
Z jednej strony ekonomiści alarmują, że bez wsparcia Zachodu Ukrainie grozi bankructwo, z drugiej jednak czy można być pewnym, że pieniądze, jakie ewentualnie otrzymałby ten kraj, nie zostaną rozkradzione przez oligarchów?
– To uzasadnione obawy. Wraz ze zmianą władzy i w obliczu konfliktu z Rosją problem korupcji na Ukrainie nie zniknął, a wprost przeciwnie – pogłębił się. Próba podjęcia skutecznej walki z tym zjawiskiem skończyła się dymisją znanej działaczki Tatiany Czornowoł, która była pełnomocnikiem rządu do walki z korupcją. Obecnie stan finansów tego państwa jest tragiczny, są już wyprzedawane resztki rezerw złota, nie ma czym płacić za gaz, węgiel czy prąd (wskutek braku węgla Ukraina musi go importować).
Premier Węgier Wiktor Orban mówi wprost, iż państwo to, aby wejść na drogę rzeczywistej integracji z Unią Europejską, potrzebuje rocznie dotacji w wysokości 25 miliardów euro. Problem polega na tym, iż nikt w Europie nie da Ukrainie takich pieniędzy. Dosadnie, ale bardzo trafnie określił to prezydent Czech Milosz Zeman, który ostatnio powiedział, że dotacje dla Ukrainy w obecnej sytuacji tego państwa są wyrzucaniem pieniędzy w błoto.
Czy mimo wszystko władzom w Kijowie uda się przekonać zagranicznych wierzycieli, że Ukraina jest w stanie wiarygodnie zarządzać finansami i uniknąć bankructwa?
– Ukrainie pieniądze mogą dawać, czy też pożyczać międzynarodowe instytucje polityczne, takie jak np. państwa, które biorą pod uwagę fakt, iż wszystkie te pożyczki w przyszłości muszą być umorzone. Natomiast instytucje finansowe bez realnych zabezpieczeń na majątku tego państwa nie pożyczą Ukrainie pieniędzy, gdyż ryzyko ich przepadku jest zbyt duże, a roszczenia mogą trwać dziesiątki lat.
Obecnie milczy się na temat tego, iż coraz więcej banków w tym kraju po prostu bankrutuje. Ludzie tracą oszczędności całego życia. Teoretycznie gwarancja zwrotu depozytów osób prywatnych wynosi tam 10 tysięcy euro, a dla przykładu w Polsce 50 tysięcy. O realnym zagrożeniu bankructwa Ukrainy w perspektywie trzech miesięcy piszą coraz częściej międzynarodowe instytucje finansowe, m.in. Anders Aslund z Peterson Institute for International Economics. To wszystko sprawia, że Ukraina przestaje być wiarygodnym partnerem, a pomoc finansowa dla tego kraju obarczona poważnym ryzykiem
Odbiegając od finansów, jak ocenia Pan wyniki ostatnich wyborów na Ukrainie?
– Ukraina pozostała podzielona. Blok Opozycyjny pomimo fatalnych warunków związanych z oskarżaniem go o sprzyjanie separatystom i Rosji uzyskał w obszarze tzw. Noworosji dobre wyniki, a wielu jego kandydatów wygrało w okręgach jednomandatowych, m.in. w Mariupolu, który jest oblegany przez separatystów. Tak naprawdę zwyciężyły środowiska związane z oligarchami, czyli Front Ludowy i Blok Petra Poroszenki. Bardzo dużą reprezentację mają środowiska skrajnie nacjonalistyczne. I nie chodzi tu tylko o mandaty uzyskane przez partie, które przekroczyły 5-procentowy próg wyborczy, bo wielu nacjonalistów ze Swobody czy też Prawego Sektora otrzymało mandaty w okręgach jednomandatowych. Można szacować, iż jedna czwarta Werchownej Rady to ukraińscy nacjonaliści, a to źle wróży przyszłości tego państwa.
Jaki kurs obiera Ukraina. Stawiam to pytanie w kontekście gestu prezydenta Poroszenki, który ostatnio wyróżnił się, kłaniając się nisko nowemu deputowanemu Rady Najwyższej Jurijowi Szuchewyczowi, synowi Romana – twórcy ideologii OUN-UPA?
– Dla mnie nie jest żadnym zaskoczeniem to, że prezydent Ukrainy oraz premier Jaceniuk coraz częściej odwołują się do tradycji banderowskiej i ideologii nacjonalistycznej. Problem w tym, że jest to tolerowane przez Brukselę, co wynika z czystej kalkulacji politycznej nastawionej na napuszczanie Kijowa na Moskwę. Świadczy to też o tym, iż tak naprawdę nikt na Zachodzie nie myśli poważnie o integracji Ukrainy z Unią Europejska, gdyż takie postawy w Europie są karcone i zwalczane, a obstrukcja w stosunku do nich jest najlżejszym kalibrem działań.
Nacjonalizm ukraiński w przyszłości będzie problemem państw graniczących z Ukrainą, i to one będą ponosić konsekwencje zmagania się z tym zjawiskiem, które będzie przybierało różne formy, chociażby w postaci próby kompensowania utraty terytoriów na rzecz Rosji podnoszeniem pretensji terytorialnych w odniesieniu do państw należących do Wspólnoty. Gloryfikowanie nacjonalizmu ukraińskiego przez elity tego państwa oraz milczenie w tej kwestii społeczności międzynarodowej jest grzechem zaniechania, za który w przyszłości przyjdzie zapłacić niemałą cenę.
Czy ukraińskie władze ignorują czy może tolerują odradzający się nacjonalizm?
– Ukraińskie władze wykorzystują nacjonalizm do celów politycznych, w tym do doprowadzenia do wyraźnego podziału w społeczeństwie. Ten, kto go nie zaakceptuje, jest wrogiem kraju i zapewne jest stronnikiem Rosji. To bardzo płytkie działanie, które nie buduje jedności w narodzie ukraińskim, ale wprost przeciwnie dzieli go wewnętrznie. Przy tym należy zadać sobie pytanie – jak będzie kreowana polska polityka historyczna w stosunku do „dorobku” UPA? Czy ludobójstwo na Wołyniu będzie walką między Polakami i Ukraińcami, jak chcą tego banderowscy historycy, czy też zgodnie z prawdą historyczną będzie ona ludobójstwem? Czasami odnoszę wrażenie, że część naszych elit gra w skonstruowaną przez kogoś grę, nie widząc, iż wynik tej rywalizacji ustalono już na jej początku.
Tymczasem w części polskich mediów obecna jest narracja o rzekomej porażce skrajnych nacjonalistycznych sił na Ukrainie, czego przejawem ma być to, że Swoboda nie weszła do Werchownej Rady. Czy podziela Pan ten pogląd?
– Swoboda nie uzyskała progu wyborczego, ale niedużo jej zabrakło. Natomiast tak jak już wspomniałem na początku rozmowy, uzyskała jednak mandaty w okręgach jednomandatowych (6 mandatów), ale Partia Radykalna, która w swojej retoryce i działaniu jest bardziej niebezpieczna od Swobody, uzyskała aż 7,5-procentowe poparcie. Sumując głosy, które zostały oddane bezpośrednio na partie wprost faszyzujące Swoboda – 4,7 proc., Partia Radykalna – 7,5 proc., Prawy Sektor – 1,8 proc., otrzymujemy 14-procentowy wynik. Warto też zaznaczyć, iż pozostałe zwycięskie partie poza Blokiem Opozycyjnym miały na swoich listach osoby o poglądach skrajnie nacjonalistycznych i posługiwały się retoryką nawiązującą do dziedzictwa Stepana Bandery.
Czy nie powinna to być wskazówka dla polskich polityków, aby nie przesadzali z zaangażowaniem w sprawy Ukrainy?
– Niestety w Polsce robi się wszystko, aby nie zauważyć tego problemu, a środowiska, które podnoszą kwestie zagrożenia, próbuje się nazywać „rosyjskimi agentami”. Szerzy się w tej sprawie swoisty terror intelektualny, który ma eliminować z przestrzeni publicznej wszystkie te osoby, które nie wpisują się w wojnę informacyjną toczoną przez Zachód z Rosją.
Nasze elity polityczne, ale także część mediów bagatelizuje przybierające coraz bardziej realne kształty zagrożenie dla Polski ze strony nacjonalistów ukraińskich, nie widzą albo co gorsza nie chcą widzieć, iż dalsza destabilizacja Ukrainy poprzez napuszczanie na siebie części społeczeństwa o różnych wizjach rozwoju kraju może spowodować w niedługim czasie napływ tysięcy uchodźców do Polski. Kto wtedy weźmie odpowiedzialność za takie działania? Dziś stabilizujmy Ukrainę taką, jaka jest, wspierajmy federalizację tego kraju i stosujmy ostracyzm polityczny w stosunku do ukraińskich nacjonalistów. We wszystkich działaniach kierujmy się przede wszystkim interesem Polski i to jest nasz obowiązek.
Dziękuję za rozmowę.
„Nasz Dziennik”