Niemcy mieli prawo pozostać tam, gdzie żyli od wieków – mówi w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej” Bernd Fabritius, następca Eriki Steinbach na czele Związku Wypędzonych BdV.
Rz: Ma pan niecałe 50 lat, przyjechał pan do Niemiec z Rumunii trzy dekady temu. Czy czuje się pan wypędzonym?
Bernd Fabritius: Zostałem z Rumunii zarówno wypędzony, jak i wykupiony. Niemcy w wielu krajach wschodniej Europy, mówię tutaj zwłaszcza o Rumunii, byli poddani swego rodzaju presji wypędzenia mimo istnienia bariery żelaznej kurtyny. Było to pewnego rodzaju ciche wypędzenie lub, jak kto woli, presja wypędzenia odróżniająca się znacznie od wypędzeń, z jakimi mieliśmy do czynienia bezpośrednio po II wojnie światowej.
Jakie były objawy tej presji wypędzenia?
Była to zarówno wysyłka Niemców z Rumunii do sowieckich obozów pracy, jak i bezprawne wywłaszczenia Niemców. Były i inne formy dyskryminacji. Jako ośmioletni chłopak nie mogłem wyjechać do Bułgarii z chórem szkolnym, bo byłem Niemcem.
Czuje się pan obecnie w Niemczech wypędzonym ze swej ojczyzny?
Dokładnie tak.
Ilu jest takich ludzi w dzisiejszych Niemczech? Ilu członków liczy Związek Wypędzonych?
Nie ma dokładnych statystyk, gdyż Związek Wypędzonych (BdV) jest dachową strukturą poszczególnych organizacji, jak. np. Ziomkostwo Sasów Siedmiogrodzkich, na czele którego stoję. Przy czym w poszczególnych ziomkostwach reprezentowane są całe rodziny. Oceniam liczbę wypędzonych reprezentowanych przez BdV na co najmniej 1,5 mln osób.
Czy po dziesięcioleciach, jakie upłynęły od zakończenia wojny, niemieccy wypędzeni pogodzili się już ze swym losem i nie zamierzają się już domagać materialnego zadośćuczynienia za mienie, którego zostali pozbawieni w swych byłych ojczyznach?
Chodzi obecnie o rehabilitację ludzkich losów. W XXI wieku nie może już być mowy o materialnym zadośćuczynieniu. Z całą pewnością nie można jednak twierdzić, że wypędzeni gotowi są dzisiaj przyznać, iż wypędzenia były usprawiedliwione i konieczne. Absolutnie nie. Mamy do czynienia z grupą ofiar, która bez wątpienia doświadczyła konsekwencji wojny wywołanej przez nazistowskie Niemcy…
Są więc wypędzeni ofiarami Hitlera.
Oczywiście. Ale nie tylko Hitlera. Jestem przeciwnikiem stosowania pojęcia tzw. winy zbiorowej. Bezprawiem jest z mojego punktu widzenia fakt, że cała niemiecka społeczność etniczna została przymusowo wysiedlona z Polski i innych krajów. Takie jest stanowisko zarówno BdV, jak i europejskiej nowoczesnej myśli prawniczej. Wypędzenia były, są i będą bezprawne.
Ma pan na myśli prawo międzynarodowe?
Tak, jak i w sensie głęboko humanitarnym.
Powiedział pan niedawno, że oczekuje pan od Polski moralnej rehabilitacji wypędzonych. W jakiej formie miałoby to nastąpić?
W tym punkcie moje stanowisko różni się być może od dotychczasowej polityki BdV. Wyobrażam sobie, że powinno być rezultatem dialogu przedstawicieli środowisk wypędzonych oraz władz Polski z uwzględnieniem stanowisk obu stron. Przedstawiając obecnie w apodyktyczny sposób pożądany rezultat, uczyniłbym taki dialog bezprzedmiotowym. Sądzę jednak, że nadszedł czas, aby skorzystać z doświadczeń rumuńskich. Szef rumuńskiej dyplomacji przyznał na spotkaniu z Niemcami rumuńskimi, że Rumunia żałuje, iż nie ma już w tym kraju Niemców po 900 latach ich tam obecności.
Tego oczekuje pan od Polski?
Mogę tylko przytoczyć słowa prezydenta Komorowskiego w Bundestagu, który przypomniał, że sam pochodzi z rodziny wypędzonych i wie, jak wygląda los tych ludzi. Traktuję te słowa jako ważny sygnał zrozumienia i empatii oraz potwierdzenie tego, że nie można mówić o winie zbiorowej.
Czy nie uważa pan, że przymusowe przesiedlenie Niemców z terytorium Polski po II wojnie było historyczną koniecznością, gdyż niemożliwe było współistnienie w jednym państwie o przesuniętych na zachód granicach prawdopodobnie nawet 8 mln Niemców oraz 24 mln Polaków, zwłaszcza kiedy tak okrutny los zgotowali Niemcy Polakom?
Jestem przekonany, że wypędzenie było nie tylko zbrodnią, ale i ogromnym błędem, gdyż samo przesunięcie granic nie powinno pociągać za sobą czystki etnicznej. Wyobraźmy sobie, że mielibyśmy do czynienia dzisiaj z wzajemnie uzgodnią korekturą granic jakichś państw. Nikomu nie przyszłoby do głowy wypędzenie ludności obszarów taką korekturą.
Nie dostrzega pan różnicy, że po II wojnie, po niemieckich zbrodniach, zniszczeniach i po Auschwitz trudno było od Polaków wymagać tak głębokiej empatii i współczucia dla przedstawicieli narodu, który wywołał zbrodniczą wojnę? Jej tragiczne skutki odczuła każda polska rodzina.
Uważam, że Niemcy mieli prawo pozostać tam, gdzie żyli od wieków. Dla przykładu: w Rumunii powracający z sowieckich łagrów Niemcy znaleźli początkowo swoje miejsce. Powtarzam, wypędzenie było zarówno wtedy, jak i teraz, bezprawiem.
Obejmuje pan przewodnictwo po Erice Steinbach. Czy uważa pan, że działała skutecznie?
Przyczyniła się do tego, że los wypędzonych został na stałe zakotwiczony w niemieckiej świadomości narodowej poprzez ustanowienie Dnia Pamięci Wypędzonych. Ma swój wkład w powstanie fundacji Ucieczka Wypędzenie Pojednanie, przy czym wszystkie człony tej nazwy mają równorzędne znaczenie. Wyklucza to możliwość relatywizacji historii w postaci pomniejszania winy nazistowskich Niemiec za dokonane zbrodnie.
Nie czyni pan tajemnicy z tego, że jest gejem. Jakie wrażenie wywołuje to na konserwatywnym środowisku niemieckich wypędzonych?
Muszę z zadowoleniem stwierdzić, że żadnego. Związek Wypędzonych odzwierciedla różnorodność niemieckiego społeczeństwa i nie jest ostoją konserwatyzmu, jak się czasem sądzi.
Jak długo jeszcze będzie istniał BdV, biorąc pod uwagę prawa demografii?
Dziesiątki lat. A to dlatego, że nasza organizacja nie koncentruje się wyłącznie na zjawisku wypędzeń bezpośrednio po II wojnie światowej. Reprezentujemy interesy przesiedlonych i tak zwanych późnych przesiedleńców, którzy przybyli do Niemiec także w latach 90. ubiegłego wieku, oraz Niemców, którzy żyją nadal w swych stronach rodzinnych.
rp.pl