Amerykańskie samoloty szpiegowskie latają nad Syrią, żeby obserwować wojska radykałów z islamskiego kalifatu.
Prezydent Barack Obama nakazał, żeby samoloty szpiegowskie i bezzałogowe drony rozpoczęły loty nad terenami kontrolowanymi przez okrutnych bojowników tzw. Islamskiego Państwa. Trzy miesiące temu proklamowali oni powstanie kalifatu na ziemiach wschodniej Syrii i zachodniego Iraku.
W zeszłym tygodniu bojownicy samozwańczego kalifatu wrzucili na YouTube’a film z egzekucji Jamesa Foleya, amerykańskiego dziennikarza. Jego los może wkrótce podzielić następny Amerykanin, Steven Sotloff, który pisał m.in. dla magazynu „Time”. – Jego życie zależy od ciebie, Obama – ostrzega na koniec krótkiego nagrania kat, który wcześniej obciął głowę Foleyowi.
Nie było to pierwsze okrucieństwo bojowników, którzy prześladują mniejszości religijne, krzyżują „odstępców” i obcinają ręce złodziejom. Tysiące jazydów, czyli wyznawców mieszanki zoroastryzmu, islamu i chrześcijaństwa, uciekło przed radykałami w góry. Tam cierpieli głód i pragnienie; z wycieńczenia zmarło kilkadziesiąt dzieci.
Widmo katastrofy humanitarnej było jedną z dwóch przyczyn, dla których Obama zdecydował się ponownie zaangażować w Iraku. Amerykańskie samoloty rozpoczęły zrzuty prowiantu dla jazydów.
Drugą przyczyną interwencji USA była ofensywa wojsk kalifatu przeciwko kurdyjskiej autonomii w północnym Iraku. Od lat była ona jedyną spokojną enklawą w tym kraju, a Kurdowie są najwierniejszymi sojusznikami Ameryki na całym Bliskim Wschodzie (naturalnie nie licząc Izraela).
Peszmergowie, czyli słynni z waleczności kurdyjscy bojownicy, wydawali się jedyną w Iraku siłą zdolną powstrzymać kalifat – armia podległa rządowi w Bagdadzie uciekała przed muzułmańskimi radykałami w popłochu.
Kiedy również peszmergowie zaczęli przegrywać bitwę za bitwą, Obama nakazał bombardowania. Wyjaśniał jednak, że chce jedynie powstrzymania ekspansji radykałów, a nie ich zniszczenia. Tym musi się zająć nowy iracki rząd, tworzący się w Bagdadzie.
Jednak ścięcie Foleya, które wstrząs-nęło Ameryką bardziej niż prześladowania tysięcy jazydów i chrześcijan, zmieniło wszystko. Republikanie, a również opinia publiczna, domagają się od Obamy już nie powstrzymania kalifatu, tylko jego zniszczenia.
Popularny dziennikarz CNN Fareed Zakaria ogłosił, że bojownicy Islamskiego Państwa są znacznie groźniejsi od Al–Kaidy, która nigdy nie była w stanie kontrolować dużego obszaru, ale jedynie organizowała zamachy. I nigdy nie miała takich ogromnych pieniędzy jak kalifat, który wspierają darczyńcy z Zatoki Perskiej i nielegalnie sprzedają iracką ropę.
Wielu ekspertów podziela taką opinię. Powszechne są też obawy, że ochotnicy, którzy wyjechali z zachodniej Europy, żeby walczyć za kalifat, kiedyś wrócą do Londynu czy Marsylii kontynuować świętą wojnę.
Amerykańscy generałowie twierdzą, że bombardowania kalifatu w samym tylko Iraku nic nie dadzą. – Jeśli chcemy być skuteczni, powinniśmy działać po obu stronach granicy syryjsko–irackiej, która i tak jest fikcją – mówił w piątek szef połączonych sztabów admirał Martin Dempsey. Obama podobno jeszcze nie podjął decyzji, czy bombardowania zostaną rozszerzone na Syrię. Ale rekonesans z powietrza, który nakazał przeprowadzić, każe przypuszczać, że jest to raczej nieuchronne.
Czy ekspansję radykałów można było przewidzieć i jej zapobiec? Był jeden człowiek, który ostrzegał przed nią Zachód już kilka lat temu. Chodzi o Baszara al-Asada, okrutnego dyktatora, który nie zgadza się oddać władzy, choć w wojnie domowej w Syrii zginęło już prawie 200 tys. ludzi. – To są terroryści, a nie żadna opozycja – mówił w 2013 r. w amerykańskiej telewizji CBS. – Oni obcinają głowy i zjadają serca swoich wrogów. Na terenach, które kontrolują, zakazują mężczyznom golić brody, a kobietom każą zakrywać ciało od stóp do czubka głowy. Są dokładnie tacy jak talibowie w Afganistanie!
Przy różnych okazjach Asad przestrzegał, że owi terroryści mogą się stać zagrożeniem dla całego świata. Wtedy jego pogróżki odbierano jako przesadzone i cyniczne, bo do jednego worka wrzucał dżihadystów i umiarkowanych rebeliantów, których Zachód popierał.
Obecnie, kiedy kasandryczne przepowiednie się sprawdzają, Asad musi odczuwać coś w rodzaju schadenfreude. Wczoraj szef syryjskiego MSZ ogłosił, że Damaszek „gotów jest pomóc Ameryce w nalotach na radykałów”.
USA od takiej pomocy się odżegnują, bo nie chcą mieć nic wspólnego z dyktaturą, która zaledwie rok temu stosowała broń chemiczną przeciwko własnym obywatelom. – To nie jest tak, że wróg naszego wroga jest automatycznie naszym przyjacielem – mówi Ben Rhodes, zastępca doradcy Obamy ds. bezpieczeństwa narodowego. Ale np. lord Dannatt, były szef brytyjskiej armii, twierdzi, że trzeba pójść na współpracę z Asadem – jeśli nie publicznie, to przynajmniej potajemnie. Bo przecież jest oczywiste, że świecki dyktator w Syrii, nawet najbardziej skompromitowany i bezwzględny, jest znacznie lepszy niż kalifat.
Mariusz Zawadzki