Politycy rządzącej w Niemczech CDU chętnie zmieniliby politykę wobec „uchodźców”, gdyby nie socjalistyczny koalicjant. Jeśli nie dojdzie do przełomu, to Niemcy czeka sukces politycznej ekstremy, podobnej do tego z lat 30. XX wieku. Jednak tamtejsze media i politycy boją się zmiany kursu wobec przybyszów, gdyż wiąże się to z oskarżeniami o nazizm ze strony lewicy. Wolą kierować uwagę na zmiany w polskich mediach – mówi w rozmowie z PCh24.pl prof. Roman Kochnowski.
Czy po sylwestrowych zajściach w Kolonii i innych miastach RFN, gdzie imigranci z Afryki Północnej i Bliskiego Wschodu napastowali kobiety, możemy spodziewać się przesilenia w niemieckiej polityce lub kryzysu w rządzącej koalicji CDU-SPD?
Sprawa jest bardzo skomplikowana. Byłoby niedobrze, gdyby polska opinia publiczna postrzegała wydarzenia w Republice Federalnej Niemiec tylko przez pryzmat wypowiedzi niemieckich polityków bądź tamtejszych mediów głównego nurtu. Jeśli przeciętny Polak spojrzałby na niemieckie fora społecznościowe, gdyby zauważył komentarze pod niektórymi artykułami, to otrzymałby odmienny obraz niż prezentuje to mainstream. Komentarze takie są niekiedy przemycane. Proszę wziąć pod uwagę – tak na marginesie debaty o ograniczaniu wolności wypowiedzi w Polsce – wiele niemieckich mediów głównego nurtu wyłącza możliwość komentowania artykułów poświęconych tej właśnie bardzo drażliwej polityce. W postawach społeczeństwa wyraźną zmianę dostrzegałem znacznie wcześniej, ona była wyczuwalna już latem 2015 roku. Co więcej, wyczuwam, że sympatia niemieckich obywateli leży po stronie krajów Europy Środkowo-Wschodniej, które w kwestii tak zwanych uchodźców, a tak naprawdę imigrantów, zajmowały i zajmują jednoznaczną pozycję.
Co do przełomu na scenie politycznej to proszę zwrócić uwagę, że jest ona zablokowana. Osiągnięto coś, o co apeluje w wielu artykułach chociażby profesor Wojciech Sadurski, aby zapobiegać politycznym amplitudom. Ja uważam, że to jest bardzo niebezpieczne. Mamy do czynienia z Wielką Koalicją, która może nawet zmienić federalną konstytucję. Nie ma w Niemczech efektywnej parlamentarnej opozycji, bo taką nie jest ani niewielka partia Wolnych Demokratów, ani tym bardziej Zieloni czy postkomuniści. Taki stan rzeczy na dłuższą metę może być bardzo niebezpieczny. Może doprowadzić do sytuacji, kiedy jeszcze w miarę umiarkowaną, opozycyjną Alternatywę dla Niemiec (AfD) zastąpi nurt bardziej radykalny. Warto odnotować, że coraz większą aktywnością wykazują się niemieccy skinheadzi.
Tu mogą nasuwać się pewne analogie z latami 30. XX wieku. Narastający kryzys gospodarczy, którego nikt nie potrafił rozwiązać, wypromował Adolfa Hitlera. Oby nie było tak, że narastający kryzys związany z migrantami wypromuje polityczną ekstremę. Przy czym na tle tego, co się może dalej dziać, to owa AfD wydaje się siłą zdecydowanie umiarkowaną.
Czy widać w sondażach lub badaniach wzrost popularność Alternatywy dla Niemiec, Pegidy czy innych formacji spoza głównego nurtu?
Tak, ale nie można zapominać o jednej rzeczy. Sytuacja z sondażami jest w Niemczech podobna jak u nas. Obywatele indagowani przez ośrodki badań opinii publicznej boją się czasami ujawniać swoich sympatii politycznych, zwłaszcza gdy są funkcjonariuszami publicznymi. Stąd uważam, że wyniki jakie widzimy, na przykład poparcie dla kanclerz Merkel sięgające rzekomo jeszcze powyżej 50 proc., mogą być zafałszowane.
Na dzień dzisiejszy sytuacja na niemieckiej scenie politycznej jest skomplikowana. Pytanie – czy chadekom (bo oni tutaj będą decydującą partią, gdy idzie o ewentualną zmianę podejścia do imigrantów) uda się uwiarygodnić swój obraz? Jeżeli odsunęliby od władzy kanclerz Merkel, doprowadzili do jej politycznego upadku i wybrali alternatywnego polityka, wtedy być może zdołają odzyskać wiarygodność w oczach elektoratu, zwłaszcza jeśli wyrażą chęć kontynuacji Wielkiej Koalicji.
Jednak proszę zwrócić uwagę, że na szczeblu rządu federalnego CDU, a zwłaszcza bawarska CSU, zradykalizowałaby kurs wobec uchodźców, gdyby nie SPD, z którą, jako partnerem koalicyjnym, muszą się liczyć, a która jest temu przeciwna. Więc jest tutaj pewnego rodzaju klincz. Niewykluczone, że w nowym rozdaniu CDU wejdzie w koalicję z Alternatywą dla Niemiec.
Możemy zaryzykować tezę, że obecnie, na początku roku 2016, pozycja Angeli Merkel jest dużo słabsza niż w analogicznym okresie roku 2015?
Na pewno tak. Te drastyczne wydarzenia, które miały miejsce nie tylko w Kolonii, ale też w Hamburgu, Stuttgarcie, a także poza granicami Niemiec, wizerunkowo wpływają fatalnie na pozycję kanclerz Merkel.
Dlaczego niemieckie media zastosowały cenzurę wobec sylwestrowych napaści imigrantów na kobiety? Czy chodzi o polityczną poprawność czy gra idzie o inną, większą stawkę?
I jedna i druga opinia jest trafna. Po pierwsze to kaganiec politycznej poprawności i tego co zwykłem nazywać „tolerantyzmem”. To jest dla mnie trudny do przyjęcia mechanizm, który ma zapewniać spokój społeczny. Niemcy obawiają się gwałtownych reakcji mieszkańców Republiki Federalnej Niemiec, którzy są muzułmanami. Ale taka postawa nic nie da. Widzimy do czego ów „tolerantyzm” doprowadza we Francji.
Ponadto obecne są w Niemczech ciągłe reminiscencje z przeszłości. Istnieją u nich obawy, że jakakolwiek bardziej radykalna ocena tych wypadków, zwłaszcza ze wskazaniem na wyznanie i narodowość sprawców, może posłużyć jako oskarżenie o rasizm w nazistowskim stylu. Jest to oczywiście nieprawdą, bo istnieje ogromna przepaść między krytyką muzułmańskiego ekstremizmu a poglądami skrajnymi, nazistowskimi. Tego nie można utożsamiać.
W Republice Federalnej Niemiec niektórzy eksperci i dziennikarze boją się posądzenia, że ktoś kto będzie krytykował muzułmanów, zostanie zakwalifikowany jako nazista. Do tego z resztą przyczynia się lewica, zwłaszcza ta radykalna. Posługuje się ona stygmatyzowaniem – kogoś kto krytykuje i nie chce przyłączyć się do tak zwanej Willkommenskultur, czyli kultury powitania, tego automatycznie można zakwalifikować jako brunatnego nazistę.
Agresywny atak polityków niemieckich z Berlina i struktur unijnych na Polskę i zmiany prawne dokonywane przez ekipę Prawa i Sprawiedliwości nie jest przypadkiem chęcią odwrócenia uwagi od siebie, od niemieckich kłopotów?
Zapewne tak. Proszę zwrócić uwagę, że nawet jeśli Viktor Orban przeprowadzał pewne zmiany na Węgrzech w sposób bardziej ewolucyjny, bardziej rozłożony w czasie, to atak na niego nie był tak silny. Szkoda, że w naszych mediach problem się w ogóle nie pojawia. Poruszają go tylko niektórzy z naszych polityków. A gdzież były niemieckie media i politycy, gdy polska policja i Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego brutalnie naszła redakcję tygodnika „Wprost”, w której posiadaniu znalazły się materiały bardzo dla ówczesnego rządu niewygodne.
Po drugie wydarzenia, o których media publiczne w Niemczech prawie cztery dni milczały, są poważną plamą na ich wiarygodności. Stąd mamy do czynienia z próbą przeniesienia uwagi europejskiej opinii publicznej na Polskę. Co do tego nie mam wątpliwości.
Dziękuję za rozmowę.
ROZMAWIAŁ MICHAŁ WAŁACH