Rosyjski analityk Jurij Seliwanow twierdzi, że armia USA, poza samobójczą salwą nuklearną, nie ma broni ani wojska zdolnego pokonać Rosję. Jej główne siły uderzeniowe są do tego nieprzydatne…
Tekst jest ciekawy i ważny. W wersji oryginalnej podsunął mi go na blogu PT komentator Nawiedzony, a następnie wzorowo przetłumaczył go na polski (wspaniała robota!) i przysłał mi na pocztę PT komentator 1abezmetki. Obu Panom bardzo dziękuję, w imieniu własnym i Czytelników.
Niedawno oficjalny przedstawiciel Pentagonu obwieścił smutną dla tego departamentu wiadomość: „Ministerstwo obrony utraciło wyłączność dostępu – co było normą w przeszłości – do najbardziej zaawansowanych technologii, podobnie jak utraciło kontrolę nad ich rozwojem”. Kto w szczególności jest winny tej utraty monopolistycznej pozycji w sferze militarnego know-how, ujawnił zastępca ministra obrony USA Robert York, który na konferencji w centrum nowego systemu amerykańskiego bezpieczeństwa w Waszyngtonie, stwierdził, że ze względu na szybki wzrost potencjalu Rosji i Chin, kraje NATO powinny mocniej zainwestować w opracowanie innowacyjnego uzbrojenia.
Osiagnięcia w sferze militarnej wspomnianych dwóch krajów zasługują na odrębne omówienie. Teraz jednak wydaje nam się ważniejszym aby ocenić jak ta problematyka przedstawia sie w Stanach Zjednoczonych. Przy czym, nie z punktu widzenia innowacyjnej egzotyki, na temat której „na dwoje babka wróżyła” czy będzie ona mieć jakiś wpływ czy nie, lecz pod kątem oceny najważniejszych, realnych elementow ich siły militarnej.
Oprócz tego spróbujemy rozpatrzyć potencjał wojskowy i perspektywy USA w nieco nietypowej optyce, tzn. nie w abstrakcyjnym, globalnym kontekście, lecz tylko w odniesieniu do szczególnego przypadku tzw. projekcji siły, tj. w odniesieniu do Federacji Rosyjskiej. Poza wszystkim bowiem, o możliwości takiego scenariusza rozwoju w ostatnich latach nie rozmawiają jedynie leniwi.
Jakże więc w rzeczywistości przedstawia się amerykańska potęga militarna, w kontekście jej możliwego zastosowania bezpośrednio przeciwko Rosji? Jest to naprawdę kluczowa kwestia wojskowego porządku dnia, ponieważ żaden inny kraj na świecie, nawet teoretycznie Rosji zagrażać nie może, a i Ameryka po upadku ZSRR, również nie próbowała nadużywać bezpośredniej projekcji siły.
W rezultacie stało się tak, że wszystko co wiemy o możliwościach bojowych sił zbrojnych USA, jest związane z porównaniem tych sił, wobec takich wyzwań i krajów jak, Irak, Afganistan, Libia czy Jugosławia. A zgodzicie się, porównując to z Rosją, że to inna sprawa. Zatem logicznie wynika z tego, że względny sukces amerykańskich sił zbrojnych w tamtych lokalnych wojnach, niczego nie dowodzi, ponieważ miały one do czynienia z jakościowo odmiennym obiektem działań zbrojnych. Jak zatem przedstawiają się siły zbrojne USA, w odniesieniu do zadań, z którymi mogą mieć do czynienia na froncie walki z Rosją? Od razu powiedzmy, że z naszego punktu widzenia, wypadają one dość blado. Szczególnie, jeśli pominąć potencjał rakietowo-jądrowy, wobec którego USA i Rosja są zobowiązane do przestrzegania uzgodnionego parytetu, i który to potencjał, w świetle realnej przydatności militarnej i z punktu widzenia interesu państwa, jest dla obu stron równoznaczny z samobójstwem. Szczególnie dla USA, państwa z bardzo złożoną infrastrukturą, która przez to jest też niezwykle wrażliwa.
Wśród środków tzw. wojny konwencjonalnej – a więc nie jądrowych, pierwszeństwo ma, bez wątpienia, marynarka wojenna. To w pełni zrozumiałe z punktu widzenia położenia geograficznego tego kraju, oddzielonego od reszty świata dwoma największymi oceanami. Od czasów admirała Alfreda Thayera Mahana, który opracował na początku XX wieku teorię morskiej potęgi Ameryki, zwłaszcza flocie powierzono brzemię niesienia „amerykańskich ideałów” do najdalszych zakątków świata.
Kluczowe znaczenie floty jako potęgi militarnej podkreśla fakt posiadania własnego lotnictwa pokładowego oraz piechoty morskiej (marines) w sile korpusu. W realiach floty wojennej USA, jest to armia w armii, na której wyposażeniu znajduje się wszystko, co jest niezbędne dla samodzielnego prowadzenia wojny, choćby na krańcu świata. Pełną dojrzałość ta „strategia amerykańskiej długiej ręki” osięgnęła w połowie XX wieku, po osiągnięciu pełnego potencjału przez zespół lotniskowców, z pomocą którego, można było zabezpieczyć samodzielność bojową formacji wojskowych w dowolnym oddaleniu od granic USA.
Amerykanie z dużym powodzeniem użyli swojej floty w okresie wojny z Japonią na Pacyfiku, gdzie w warunkach niezwykle wielkiego, a przez to komfortowego dla pokładowej awiacji oceanicznego teatru działań operacyjnych, doszło do prawdziwej lotniczej rewolucji, w rezultacie której te ogromne okręty osiagnęły status głównej siły uderzeniowej i stały się środkiem prowadzenia wojny morskiej.
W okresie powojennym, wartość przyjętej strategii lotniczej, w oczach Amerykanów, została niejednokrotnie potwierdzona w czasie interwencji militarnych USA, w Korei, Indochinach, Ameryce Łacińskiej, na Bliskim Wschodzie a nawet w Europie (Jugosławia)
Wydawałoby się, że Ameryka nie ma powodu do obaw. Posiada przecież w swych rękach potężny instrument globalnego dyktatu wojskowo-politycznego, niejednokrotnie zweryfikowany w praktyce przez wysoką efektywność. Tym bardziej, że Rosja, w każdym razie obecnie, nie dyponuje analogiczną kontrsiłą, a jej możliwości skutecznych zmagań ze zgrupowaniami lotniczymi na obszarach oceanicznych pozostają w sferze spekulatywnych domniemań.
Jednakowoż, wystarczy jedynie uważnie przyjrzeć się planecie Ziemia na globusie, aby natychmiast zwątpić w możliwość wysokiej skuteczności floty lotniskowców USA przeciwko Rosji. Na nieszczęście dla amerykańskich admirałów, Federacja Rosyjska jest tak położona geograficznie, że jest w praktyce niemożliwe podejść do niej na dystans zabezpieczajacy, choćby minimalną skuteczność użycia lotniskowców, dla wsparcia wojsk lądowych. Osądźcie sami.
Na południu osiągalne maksimum zasięgu lotniczej grupy uderzeniowej, to tureckie cieśniny Bosfor i Dardanele. Dalej zaczyna się już poważny ból głowy. Po pierwsze, wejście lotniskowców na Morze Czarne, jest całkowicie zakazane Prawem Miedzynarodowym – przez Konwencję z Montrealu z 1936 roku. Po drugie, daleko nie trzeba szukać potwierdzenia, że Turcja, która dotychczas nie oponowała, obecnie całkowicie się usamodzielniła. U Turków od niedawna, pojawiło sie niemało przekonywujących motywów skłaniających ich do uznania autorytetu Rosji, czego akurat nie można stwierdzić w odniesieniu do USA.
Ale nawet, jeśli Waszyngton – godziwie bądź niegodziwie – spowoduje to ażeby Turcja umożliwiła wejście lotniskowców, to w niczym nie zmieni to tego fundamentalnego faktu, że w istocie Morze Czarne jest zbyt małe dla udanych operacji tego rodzaju sił morskich. Nie mówiąc już o tym, że rosyjski Krym militarnie skutecznie kotroluje cały basen czarnomorski, a rozmieszczane tam obecnie bronie rakietowe i lotnicze w pełni wystarczą do natychmiastowego rozwiązania takiego „lotniczego problemu”.
W świetle powyższego, atak amerykańskich lotniczych sił uderzeniowych (US Air Force) przeciwko Rosji na kierunku południowym można praktycznie wykluczyć. To prawda, że obok lotniskowców morskie siły zbrojne USA dysponują również znaczną liczbą mniejszych okrętów, tzw. helikopterowców, z siłami ekspedycyjnymi na pokładzie. Problem jednak w tym, że bez ochrony lotnictwa pokładowego z lotniskowców, te w rzeczywistości wielkie pływające barki desantowe, nie przedstawiają samodzielnie większej wartości militarnej, a próba lądowania morskiego desantu bez pełnozakresowego wsparcia lotniczego, bez żadnych wątpliwości, zakończy każdą taką awanturę tragicznie.
Oczywiście bierze się pod uwagę, że Ameryce pozostaje możliwość rozmieszczenia swoich powietrznych sił zbrojnych w państwach sąsiadujących z Rosją. Ale to już trochę inna i wcale nie tak prosta historia, nie mająca żadnego odniesienia do rozważanego tu tematu potężnego konwencjonalnego uderzenia sił zbrojnych USA – wykorzystującego flotę lotniskowców.
Dokładnie tak samo smutny obraz dla Amerykanów, widać na innych potencjalnych morskich teatrach działań wojskowych (ТВД). Na zachodzie, – wąska szyja Morza Bałyckiego, podlega stałej obserwacji przez rosyjskie lotnictwo morskie i dalekiego zasięgu. Próba wprowadzenia w takie zwężenie lotniskowców, mało że bezcelowa z wojskowego punktu widzenia, w świetle obecności licznych baz NATO na lądzie, jest również skrajnie ryzykowna, z powodu wielkiego dyskomfortu spowodowanego przez płytką „bałtycką kałużę” dla okrętów oceanicznych. Oznacza to, że w tym przypadku, US Navy pozostanie bez pracy. Na Dalekiej Północy Amerykanom lepiej byłoby w ogóle się nie mieszać. Ten obszar to tradycyjna domena rosyjskiej floty północnej, która bez względu na straty jest w stanie wiarygodnie kontrolować arktyczny akwen morski w promieniu co najmniej tysiąca mil od brzegów rosyjskich.
Ale nawet na Oceanie Spokojnym, gdzie siły morskie USA czują się gospodarzem, ze względu na niekorzystne dla floty amerykanskiej uksztaltowanie granic morskich Rosji, pozostaje im jedynie ugryżć sie w łokieć. I rzeczywiście, żeby dostać się do głównej, zamieszkałej strefy i centrum obrony na rosyjskim Dalekim Wchodzie, flota amerykańska musialaby sobie poradzić z dobrze przestrzelanymi bateriami przeciwokrętowych pocisków rakietowych i z lotnictwem w cieśninach pomiędzy Wyspami Kurylskimi, albo starać się dostać wzdłuż Sachalinu (wyspa), co byłoby analogicznie ryzykowne jak w sytuacji z Krymem na Morzu Czarnym. Tym bardziej, że Rosja obecnie podejmuje intensywne przygotowania dla obrony brzegowej tych kluczowych militarnie wysp.
A Japonia, nie bacząc na wszystkie zrozumiałe w tym kontekście naciski amerykańskie, nie kwapi się do podjęcia kwestii odzyskania kontroli nad wyspami południowo-kurylskimi, co w przypadku powodzenia umożliwiłoby amerykańskim siłom morskim względnie bezpieczne podejście do kontynentalnej części FR.
I oto okazuje się, że chociaż Rosja to kraj trzech oceanów i półtorej dziesiątki mórz, to podejście ku jej terytorium od strony morza jest dla amerykańskiej floty lotniskowców – podstawowej sily wojennej – zadaniem w praktyce niewykonalnym.
A przecież to właśnie ta flota (ВМФ – Военно-Морской Флот), stanowi trzon i osnowę całego potencjału morskich sił zbrojnych i główny, niejądrowy atut USA. Okazuje, sie zatem, że Rosja w pełni skutecznie neutralizuje wspomniany atut jeszcze przed jego użyciem.
Co dodatkowo odnosi się do jeszcze jednego, kluczowego niejądrowego składnika tej jakoby „niezwyciężonej armady” – dziesiątków okrętów najeżonych skrzydlatymi rakietami Tomahawk – bojowa skuteczność tej 40-letniej już technologii w świetle nagromadzonego na przestrzeni lat ogromnego doświadczenia w radzeniu sobie z podobnymi środkami ataku powietrznego budzi poważne wątpliwości co do jej skuteczności. Kolorowe fajerwerki – na CNN – w trakcie startu skrzydlatych rakiet, w Bagdadzie i Belgradzie przynosiły oczywiście efekt psychologiczny, ale realnych rezultatów, w rozumieniu zniszczenia szczególnie ważnych obiektów wojskowych, nigdy nie stwierdzono.
Cóż więc, w związku z powyższym, pozostaje Ameryce, żeby tak powiedzieć „dla duszy”? W istocie niewiele. Amerykanie, zawsze pokładąjacy ufność we wszechmoc floty oceanicznej, z góry zdegradowali tradycyjną swoją armię lądową do roli drugoplanowej. Jak było, tak i zostało. Wojska lądowe USA, to oczywiste, są dalekie od uznania ich za poważne zagrozenie dla współczesnej Rosji. Niespełna dziesięć rozwiniętych dywizji i brygad operacyjnych Gwardii Narodowej, w połączeniu z bardzo problematycznym wyszkoleniem ( a i to – głównie do pacyfikowania demonstracji) i znacznym, lecz już zardzewialym (czytaj przestarzalym) wyposażeniem, nie robi, mówiąc oględnie, wielkiego wrażenia.
W okresie swego szczytowego potencjału Amerykanie nie przywiązywali do tego żadnego znaczenia. A działo się tak, ponieważ byli w pełni przeświadczeni, że mięso armatnie powinni dostarczyć im liczni sojusznicy na wszystkich krańcach planety.
I tak, rzeczywiście było, przez wiele dziesięcioleci. Ale ten mechanizm, znakomicie funkcjonujący w czasach globalnej hegemonii, zaczął zawodzić, kiedy ci sami sojusznicy zdali sobie sprawę, że zdolność Waszyngtonu do kontrolowania sytuacji na świecie nie jest nieograniczona.
Szczególnie jasno uwidoczniło się to na przykładzie Ukrainy, gdzie Amerykanie, jakkolwiek by sie nie starali, nie są w stanie przekonać Europejczyków, do wyciagania dla nich i zamiast nich kasztanów z ognia. Europa tym razem absolutnie nie pali się do wysłania swoich „mnogich batalionów” na wschód, żeby zaspokajać kaprysy postępująco zniedołężniałej Ameryki.
W ostatnich latach, świadomość tej smutnej prawdy, dotarła po raz pierwszy, do świadomości dotychczas wolnych od zwątpienia, omnipotentnych amerykańkich generałów. Zaczęli się oni przyznawać, że mimo wszystkich cudów myśli wojskowej i najbardziej niezwykłych osiągnięć cyfrowej high-tech, ostatnie słowo na wojnie zawsze należy do prostego żołnierza, którego noga niewzruszenie stoi na wrogim terytorium.
Żołnierze rosyjscy (w tym przypadku nieważne, rosyjscy czy noworosyjscy), w opinii Amerykanów, wyraziście i skutecznie, zaświadczają tę ponadczasową prawdę w Donbasie. Nie ma dla tej prawdy w Ameryce, w zasiegu wzroku, rownorzędnych kontrargumentów. A już w żadnym razie nie należy oczekiwać, że lotniskowce (jak kawaleria w westernach, przyp.tłum.) przyjdą tu z odsieczą.
Bogusław Jeznach