
Powiedzieć, że sytuacja finansowa państwa jest napięta, to nic nie powiedzieć. Prognozy deficytu całego sektora finansów mocno rozjechały się z rzeczywistością, a ma być jeszcze gorzej, niż Ministerstwo Finansów przewidywało rok temu. Rząd staje przed trudnym dylematem. O ile Bruksela może iść nam na rękę i zrozumieć wyższe deficyty, o tyle rozchwiane rynki finansowe niekoniecznie. Z ich siłą zderzyli się już potężniejsi politycy jak prezydent USA Donald Trump czy była premier Wielkiej Brytanii Liz Truss.
Sytuacja finansów publicznych jest nie do pozazdroszczenia. Część problemów budżetowych z wysokim deficytem rząd Donalda Tuska odziedziczył po poprzednikach. Jednak obecna ekipa postanowiła jeszcze dorzucić do rozgrzanego przez PiS pieca. Już 2023 r. zakończyliśmy dziurą w finansach państwa na poziomie 5,3 proc. PKB, a ubiegły rok przyniósł drastyczne pogorszenie tego obrazu z deficytem w wysokości aż 6,6 proc. PKB. To najgorszy wynik z historii nie licząc kryzysowych lat po upadku banku inwestycyjnego Lehman Brothers, groźby rozpadu strefy euro czy pandemii.
Deficyt coraz wyżej
Jeszcze jesienią ubiegłego roku Ministerstwo Finansów (MF) przewidywało, że 2024 r. zamkniemy deficytem w wysokości 5,7 proc. PKB, a w tym roku uda się go zbić do 5,5 proc. PKB. Suche liczby mogą niewiele mówić komuś, kto na co dzień nie obserwuje sytuacji fiskalnej Polski. Dla zrozumienia punktu odniesienia warto jednak pokazać, że limit deficytu dla UE to 3 proc. PKB, a u nas jest on przeszło dwukrotnie wyższy. Dodatkowo w ubiegłym roku nasza sytuacja budżetowa była jedną z najgorszych w UE – gorsze dane o finansach publicznych mieli tylko Rumunii.
Prognozy resortu finansów z ubiegłego roku można już wyrzucić do kosza. Według tych najnowszych przewidywań w tym roku deficyt wyniesie 6,3 proc. PKB, czyli aż o 0,8 pkt proc. więcej niż zakładano jeszcze pół roku temu. To zaś oznacza, że wynegocjowana z Brukselą ścieżka ograniczania nadmiernego deficytu, która miała się zakończyć w 2028 r., też staje się z dużym prawdopodobieństwem nieaktualna.
Rząd strategię ograniczania deficytu oparł głównie na tym, że gospodarka będzie rosła w szybkim tempie, co oznacza, że nawet jeśli deficyt będzie nominalnie się zwiększał, to w relacji do PKB powinien spadać.
Tylko że w sytuacji rozchwiania globalnych rynków finansowych przez politykę handlową Donalda Trumpa, które może się za chwilę przełożyć na sferę realną gospodarki, o dynamiczny rozwój może być w najbliższych latach trudno.
Do tego w sytuacji niepewności, inwestorzy są skłonni do bardziej radykalny reakcji wobec walut czy obligacji krajów, w których zaczynają dostrzegać ryzykowną polityką dotyczącą np. deficytu czy długu publicznego.
Rynki potrafią skarcić polityków
Siła rynków bywa potężna, jeśli politykę gospodarczą danego rządu oceniają jako daleką od racjonalnej. Przekonała się o tym kilka lat temu brytyjska premier Liz Truss, której gabinet upadł po tym, jak zapowiedziała gigantyczne cięcia podatków. Przekonał się o tym nawet chwilę temu prezydent USA Donald Trump, którego polityka handlowa doprowadziła do kilkudniowego i niezwykle potężnego załamania na światowych giełdach. Dzisiaj widzimy korektę podejścia do ceł przez Biały Dom i trudno nie łączyć tego faktu z zachowaniem rynków właśnie, chociaż amerykańska głowa państwa uważa swoją strategię za słuszną i przynoszącą owoce.
Jeśli rynki uznają, że deficyt czy dług wymknęły się rządowi spod kontroli, a plan ich ograniczania nie daje gwarancji sukcesu, również mogą pokazać swoje niezadowolenie, wystrzeliwując w kosmos koszty finansowania obligacjami czy pozbywając się złotego.
Rząd nie ma już zbyt wielu asów w rękawie, jeśli chodzi o zarządzanie finansami publicznymi. Na to, że Bruksela przymknie oko, możemy do pewnego stopnia liczyć. Odejście od ścieżki zasypywania dziury w finansach publicznych może nam ujść na sucho w sytuacji, kiedy wciąż ponosimy duże koszty związane obronnością. Kar od Komisji Europejskiej na szczęście nie musimy się obawiać, ale powoli powinniśmy patrzeć i obawiać się, czy inwestorzy nie chcą nas skarcić.
Na pewno nie odetną nas od finansowania, ale mogą wywindować jego koszt do trudnych do zaakceptowania przez ministra finansów Andrzeja Domańskiego poziomów. W tym roku sytuacja jest bezpieczna, bo chociaż potrzeby pożyczkowe brutto to przeszło 550 mld zł, to prawie dwie trzecie tej kwoty udało się już resortowi finansów pokryć. Jednak nie ma żadnych perspektyw, że w nadchodzących latach potrzeby pożyczkowe będą istotnie się różnić, przeciwnie należy przewidywać ich wzrost. Presja rynkowa na rząd też będzie więc coraz większa.
Bez trzeciej drogi
Oczywiście rosnąca gospodarka będzie wspierała ograniczanie deficytu czy hamowała przyrost długu. Jednak drogi do wyprostowania sytuacji w finansach publicznych są de facto dwie. Po pierwsze podwyżka podatków. Z powodów politycznych wiadomo, że to ostateczność, ale czy na pewno. O ile trudno sobie wyobrazić podwyżkę PIT, to już pojawienie się nowych podatków sektorowych czy dotyczących wybranych segmentów gospodarki wydaje się prawdopodobne. Do tego może dojść większa restrykcyjność aparatu Krajowej Administracji Skarbowej.
Druga strategia zakłada cięcie wydatków. Tutaj pole do popisu jest większe, o ile ma się przychylność prezydenta, bo około trzech czwartych wydatków budżetowych ma charakter sztywny, czyli wynika z ustaw. Ograniczanie wydatków jest jednak również kłopotliwe politycznie, szczególnie że będziemy mieli tylko krótką, bo roczną przerwę w kampanii i już w 2027 r. wybór nowej obsady Sejmu i Senatu.
W sytuacji kryzysowej, kolejnych zawirowań na globalnych rynkach, nieprzewidywalnych ruchów administracji Donalda Trumpa, totalnej wojny handlowej USA z Chinami, możemy znaleźć się nieciekawej sytuacji z wysokim deficytem i rosnącym szybko długiem. Koszty ich finansowania mogą być zaś nie do udźwignięcia. Rząd powinien już teraz pokazać, czy wybiera podwyżkę podatków, czy cięcia wydatków, bo wydaje się, że trzeciej drogi nie ma. To radykalne postawienie sprawy, ale skoro politycy nie potrafią nawet ustalić priorytetów w wydatkach i uczciwie tego zakomunikować społeczeństwu, to mogą być zmuszeni do działań niepopularnych i robionych pod ścianą.
Źródło: businessinsider.pl
Dodaj komentarz