Jacek Siwicki: Kadrowa dziura mocno zaboli firmy. Brakuje nam odważnych decyzji

niezależny dziennik polityczny

– Pozostaję superwyznawcą wieszcza Wojciecha Młynarskiego z jego „róbmy swoje”. Jeśli rząd nam pomoże – to super; jak nam nie będzie przeszkadzał – bardzo fajnie; a jak będziemy mieli pod górkę, to będziemy lawirować, jak w slalomie, by przeszkody obejść – mówi o swoich oczekiwaniach co do wsparcia gospodarki Jacek Siwicki, prezes Enterprise Investors. Komentuje też niektóre zmiany w USA po przejęciu władzy przez Donalda Trumpa.

  • – Potwornym balastem w polskim przypadku jest permanentna – niezależna od opcji politycznej – impotencja czy imposybilizm w podejmowaniu decyzji, także tych mających wpływ na gospodarkę. Marnujemy wprost niewiarygodnie dużo czasu! – irytuje się Jacek Siwicki, prezes i przewodniczący rady dyrektorów Enterprise Investors.
  • – Nadal wyznaję zasadę, że im mniej państwa w gospodarce, tym dla niej lepiej. Rządowe „wielkie strategie” zawsze traktuję z dużą dozą rezerwy – dystansuje się nasz rozmówca.
  • – Prezydent Trump właśnie rzucił, że trzeba zawiesić ustawę, która nie pozwala amerykańskim firmom dawać łapówek, bo powoduje ona, że są one niekonkurencyjne… Jeśli tak ma wyglądać deregulacja, to ja dziękuję! – oburza się Jacek Siwicki.
  • Portal WNP.PL obchodzi w tym roku 25-lecie. Specjalny, jubileuszowy projekt „25 na 25 WNP.PL” to cykl rozmów z 25 osobami, które w godny uwagi sposób współkształtowały i współkształtują gospodarczy obraz naszego kraju. W wywiadach poruszamy najważniejsze dla rozwoju polskiej gospodarki kwestie. Niniejsza rozmowa jest jedną z serii, której podsumowanie planowane jest na Europejskim Kongresie Gospodarczym (23-25 kwietnia 2025 r.).

Panie prezesie, dlaczego tak często narzekamy na naszą gospodarkę, a zwłaszcza na to, że politycy w niej sporo psują? Niedawno na własne uszy słyszałem przecież, jak nie bez racji Adam Góral, Michał Sołowow i Krzysztof Pawiński mówili, że Polska to kraj fantastycznego sukcesu w ostatnich 35 latach i świetne miejsce do rozwoju biznesów. Kraj malkontentów? Kraj dziennikarzy-malkontentów, ekonomistów-malkontentów, często też biznesmenów-malkontentów, w ogóle obywateli-malkontentów? Tylu skwaszonych wokół…  

– Socjologiczne pytanie! W skali kraju, owszem, tak jest. Sam się czasami przyłapuję na tym „tak, ale…”. Jestem, niestety, niecierpliwym perfekcjonistą: według mnie ma „być szybko i idealnie”.

Enterprise Investors lada moment będzie obchodzić 35. rocznicę założenia; ja pracuję tu 33 lata – i grzechem byłoby narzekać. Najwyraźniej nasz „niedasizm” jest przesadzony. Sukces – jako Polska i jako krajowa gospodarka – bez dwóch zdań odnieśliśmy; przetrwaliśmy nawet niedawne 8 lat rujnowania państwa.       

Potwornym balastem w polskim przypadku jest jednak permanentna – niezależna od opcji politycznej – impotencja czy imposybilizm w podejmowaniu decyzji, także tych mających wpływ na gospodarkę. Marnujemy wprost niewiarygodnie dużo czasu!

Donald Trump – cokolwiek mówić o merytorycznej stronie jego programu – pracowicie ze swoim sztabem przez cztery lata przygotował się do objęcia władzy (nie mając gwarancji, że tak się stanie): pierwszego dnia podpisał 200 dekretów. Nasze partie zawsze opowiadają, że mają pełne szuflady projektów, ale jak przyjdzie co do czego, to te szuflady są puste lub prawie puste.

Rozumiem, że w koalicjach pewne kwestie muszą się ucierać, że w każdym rządzie są koterie, swoiste „grupy lobbystyczne”, a biurokratyczna administracja również działa tu defensywnie, opóźniająco – no ale wszystko ma swoje granice…  

Przewlekłość decyzji cechuje również Unię. Nie dziwmy się potem, że ludzie w Europie (ale na świecie też) coraz częściej tęsknią za prawicowym „liderem”, który zademonstruje piorunującą sprawczość, który powie, jak ma być.

„No pewnie, że w gospodarce trzeba mieć szczęście!”

Wyzbył się pan tego sceptycyzmu sprzed dekady, kiedy – opierając się m.in. na doświadczeniach Enterprise Investors – mówił mi pan drastycznie, że „różnica między deklaracjami – 'priorytetami rządowymi’ – a realiami jest taka, jak między krzesłem a krzesłem elektrycznym”?  

– Nadal wyznaję zasadę, że im mniej państwa w gospodarce, tym dla niej lepiej. Rządowe „wielkie strategie” zawsze traktuję z dużą dozą rezerwy.

10 lat temu w naszej rozmowie akcentowałem problem polskiej energetyki. I co? Kłopot jeszcze się spotęgował.

Przykład szczegółowy? Od ponad roku rozmaici „mierniczy” pracowicie dyskutują, czy „strefa sanitarna” od wiatraków ma sięgać 500, 700, a może 1H do drogi… Kuriozalne: resort kultury się do tego rozgardiaszu dołączył, bo by nie chciał, żeby wiatraki stały akurat ileś tam metrów od czegoś, nad czym to ministerstwo ma pieczę

W końcu po polsku od tej kakofonii – zamiast podjęcia decyzji – uciekliśmy ponownie w offshore… I w blask elektrowni atomowej, której zbudowanie jednak nie sprawi, że wkrótce uzdrowimy sytuację w energetyce. 

Leszek Balcerowicz jest przekonany, że nie ma gospodarki odpornej na politykę, precyzując, że przez ostatnią dekadę rozwijaliśmy się szybko – przy złej polityce gospodarczej. I z opóźnieniem zbierzemy tego żniwo: będziemy rozwijać się wolniej, niż moglibyśmy. To jak kara odłożona w hokeju: gra się jeszcze toczy, ale już wiadomo, że za chwilę winowajca pójdzie na ławkę kar. Jak to widzi praktyk biznesu?

– Jeśli będziemy unikali dotykania krążka, to ta kara jeszcze poczeka… Blokujmy tylko dostęp do bramki (śmiech).

Profesor Balcerowicz ma rację, ale teraz założenie makro jest takie, że uda nam się te negatywne efekty w pewnym stopniu zamortyzować. Kiedyś Jan Krzysztof Bielecki tłumaczył, że inflacja i wzrost gospodarczy spowodują, że skutki ryzykownego zadłużenia uśmierzymy dzięki takiej specyficznej ucieczce do przodu.

I to jest scenariusz, który może się zmaterializować, jeśli będziemy mieć trochę szczęścia.

Liczy pan na szczęście w gospodarce? No panie prezesie… Biznesmen z takim stażem?

– No pewnie, że trzeba mieć szczęście! Jak napoleońscy generałowie: kiedy nie mieli szczęścia, to marszałkami nie zostawali.

Ale szczęście ujmuję tu w rozumieniu racjonalnym: kiedy nastąpi korzystny dla nas splot wydarzeń, zwłaszcza zewnętrznych, na które nie mamy wpływu – i będziemy w stanie rosnąć co najmniej 3-3,5 proc. PKB i więcej rocznie. Wtedy to właśnie raczej uda się uciec do przodu: rozwijać się, gonić Zachód, nie popaść w stagnację.

„Elastycznie – to cały czas bardzo aktualne określenie w naszym biznesie”

„Splot zewnętrznych wydarzeń” to jedno. Nie od rzeczy jednak będzie samemu sobie pomóc. Jak wygląda – według pana – spis najistotniejszych spraw do załatwienia w gospodarce?

– W moim pokoju wisi tablica pamiątkowa: w latach 2003-08 byłem w radzie dyrektorów Amerykańskiej Izby Handlowej w Polsce – AmChamu. Odszedłem stamtąd sfrustrowany – po przetrwaniu trzech różnych rządów. Uświadomiłem sobie, że liczne postulaty przedsiębiorców i korporacji z lat 90. nadal pozostawały w mocy. 

Jeśliby zaś wziąć uwagi AmChamu adresowane do rządu w 2008 roku, to lwią część wystarczy odkurzyć i znów położyć na stole.

Fakt, infrastruktura nam się poprawiła – na drogi nie można narzekać; kolej też, choć wolniej, się zmienia. To plus. Ale na dodatek mamy – brawo! – port w Elblągu i przekopaną Mierzeję Wiślaną (śmiech).

Uważam, że to w dużej mierze wołanie na puszczy, ale – przygotowując się do rozmowy z panem – wypisałem sobie na kartce najistotniejsze i najboleśniejsze tematy: prócz deregulacji i przełomu w działaniu wymiaru sprawiedliwości, to wspomniana już energetyka, nasilenie inwestycji (zwłaszcza prywatnych), no i imigracja, czyli faktyczne rozwiązanie naszego wielkiego problemu demograficznego.

Z żalem tego imigracyjnego wątku w wystąpieniu premiera Donalda Tuska, zapowiadającego niedawno „wielki skok”, nie uświadczyłem.

Jeśli Ukraińcy zaczną po zakończeniu wojny wracać do ojczyzny, to ten potęgujący się, a ciągle w Polsce niedoceniany dramat dodatkowo jeszcze się zaogni.

Jeżeli nie otworzymy – zwłaszcza dla fachowców – granic znacznie szerzej (rocznie w naszym kraju jest plus minus 150 tys. więcej zgonów niż urodzeń), to kadrowa dziura już za kilka lat dla przedsiębiorców będzie dotkliwa i bardzo odczuwalna. Hasełkami czy pozorną robotą nie da się tego zbyć.   

Tak jakoś skromnie… Wielu menedżerów sporządza o wiele dłuższy i drobiazgowy katalog przeszkód w biznesowej robocie i gospodarczych postępach kraju.  

– Wybrałem te – i nie jestem tu oryginalny – merytorycznie najważniejsze. Poza tym…

Pozostaję superwyznawcą wieszcza Wojciecha Młynarskiego z jego „róbmy swoje”. Jeśli rząd nam pomoże – to super; jak nam nie będzie przeszkadzał – bardzo fajnie; a jak będziemy mieli pod górkę, to będziemy lawirować, jak w slalomie, by przeszkody obejść.

Nieżyjący już Robert G. Faris, który inwestował w Apple Computers zanim ta firma poszła na giełdę i który był jednym z założycieli Enterprise Investors, słabo mówił po polsku, ale jedno słowo wymawiał z wprost nienagannym akcentem: „elastyczny”.

„Elastycznie” to cały czas bardzo aktualne określenie w naszym biznesie, a naszym menedżerom na elastyczności nie zbywa. Jakoś się da… Szkoda że „jakoś”, ale dobre i to!      

„Europa naprawdę ciężko pracuje, by mieć słaby PR, by się na świecie zohydzić”

Michał Sołowow uważa, że aby Europa była konkurencyjna, musi mieć większy dostęp do kapitału – i tu ewidentnie przegrywamy. Mechanizmy stworzone już dawno w USA pozwalają finansować biznesy pozornie „trwale nierentowne”, czekając cierpliwie na ich sukces (przykład Amazona działa tu na wyobraźnię). Czy w Europie to tak wielki strategiczny problem?

– Nie jest tak źle… Widać nawet trochę jednorożców, które zakładali Polacy, jak Klarna czy Eleven Labs. Także na Starym Kontynencie, a nawet w naszym kraju są tacy, którzy – zamiast iść do psychiatry ze swą wizją – próbują ją realizować, przekonują do tego inwestorów; ci na początku liczą straty (czasem długo liczą) i potem to wszystko odpala…

I my w Enterprise Investors kilka takich inwestycji – fakt, nie na miarę Amazona – w swoim portfelu z sukcesem umieściliśmy. 

Fenomen Silicon Valley jest – z kilku przyczyn – nie do powtórzenia, ale z drugiej strony Europa nie powinna sobie wręcz z upodobaniem strzelać samobójów; kontynent naprawdę ciężko pracuje, by mieć słaby PR, by się na świecie zohydzić. To samobiczowanie: o, jaka powolność w decyzjach, jakie nadregulacje…

A niby tak nie jest?

– Coś oczywiście jest na rzeczy, trzeba temu przeciwdziałać, ale też przecież dzięki regulacjom, kiedy podróżuję od Tallina po Lizbonę, za połączenia komórkowe nie płacę kosmicznych pieniędzy. A gdy jadę do Kanady czy USA, to muszę wykupywać specjalny pakiet, aby nie zrujnować siebie czy firmy. I to też jest twarz „tej beznadziejnej Europy”.

Prezydent Trump właśnie rzucił, że trzeba zawiesić ustawę, która nie pozwala amerykańskim firmom dawać łapówek, bo powoduje ona, że są one niekonkurencyjne… Jeśli tak ma wyglądać deregulacja, to ja dziękuję! Jako firma nominalnie amerykańska jesteśmy wspomnianym prawem objęci; taka deklaracja mnie przeraża, bo nie zamierzam rywalizować z pomocą „spuchniętych kopert”! 

A zatem: co do Europy trwa na globie dyskusja, czy szklanka jest w połowie pusta czy też pełna. Niestety sami kształtujemy opinię, że jednak pusta.

W połowie pełna, mówi pan… Pamiętam, jak w 2017 r. w Enterprise Investors bez problemu w trzy wakacyjne miesiące zebraliście niemal pół miliarda na nowy fundusz, inwestujący w Europie Środkowo-Wschodniej. Komentował pan wtedy żartobliwie, że „tylko w kręgu przyjaciół”. Gdyby zaczął pan w tej chwili, też nie miałby pan dziś z tym kłopotu?

– Miałbym! „Grupa przyjaciół” – czyli zagraniczni inwestorzy instytucjonalni, którzy z nami od 20-25 lat z sukcesami dla obu stron współpracują – przejęła się oczywiście wybuchem wojny w Ukrainie.

Ktoś naiwny zapytał nawet, czy z naszego trzydziestego któregoś piętra w Warszawie widać wybuchy w Kijowie; naprawdę tłumaczyłem, że to w linii prostej jakieś 700 km…

Potem zaś była dobra i zła wiadomość: owszem, Polska i środkowa Europa na tle całego kontynentu są fajne, tyle że z punktu widzenia globalnych inwestycji Europa w ogóle jest – cytuje to profesjonalne, inwestycyjne określenie – „do d..y”. I to jest też w jakiejś mierze pokłosie tej fatalnej, europejskiej autoreklamy, o której mówiłem.  

Owszem, w EI idzie nam nieźle – nadal inwestujemy i sprzedajemy spółki inwestorom, lecz skłonność do wykładania pieniędzy w Polsce czy w regionie za naszym lub naszych konkurentów pośrednictwem jest dużo mniejsza niż, powiedzmy, przed 5 laty. Widzimy to też po stronie transakcyjnej.

Spółki sprzedajemy przede wszystkim inwestorom branżowym; ci finansowi są dziś dużo bardziej oportunistyczni – proponują dużo niższe wyceny. I odpadają z negocjacji.              

W przypadku start-upów „powstał już cały ekosystem – na zasadzie 'friends, family and fools’ (’przyjaciele, rodzina i głupcy’)”

W minionych kilku latach PFR i NCBR znacząco poszerzyły rynek funduszy inwestycyjnych w naszym kraju. Instytucje państwa powinny się w to tak aktywnie angażować?

– Zawsze straszę ludzi z PFR, że przy każdej zmianie władzy przyjdą do nich wilki z nowej ekipy, nakażą audyt, a potem zaczną się jatki: jakim to sposobem tyle państwowych pieniędzy poszło w piach (o sukcesach nikt się wtedy nie zająknie)? Na szczęście tym razem zwyciężył rozsądek – nikt się tych PFR-owców nie czepiał. I chwała za to nowej władzy.

To, że państwo i Unia Europejska wyłożyły środki na fundusze VC i PE, inwestujące w małe, obiecujące firmy na wczesnym etapie, jest superpomysłem (bezwzględnie warto ten kierunek kontynuować).

Idea, żeby robili to nie urzędnicy, a fachowi inwestorzy prywatni, którzy ryzykowaliby też własne środki, wykładając 50 proc. potrzebnych sum, jest bardzo trafna. Gorzej poszło NCBR, gdy zdecydowano się na inne rozwiązania…  

Można powiedzieć, że powstał już cały ekosystem – na zasadzie „friends, family and fools” („przyjaciele, rodzina i głupcy”). Najpierw wierni przyjaciele wykładają złotówki na I rundę finansowania, potem nadlatują anioły biznesu, później dzień dobry mówi fundusz VC, następnie bardziej zaawansowany fundusz tego rodzaju, wreszcie przy firmie pojawiają się jacyś „enterprajsi”, a na końcu wchodzi w grę giełda…

Cały ciąg symbiotycznie współpracujących z sobą instytucji! Lukę, która w początkowej fazie tego procesu latami istniała, państwo w sporej części skutecznie zasypało.

No właśnie giełda… Nie tak jeszcze dawno GPW miała mocarstwowe plany – wspominano nawet o ewentualności przejęcia wiedeńskiego parkietu (i nie tylko). Teraz rządzi tylko w Erewaniu. Pogrążyła się w stagnacji. Warszawska giełda to dziś zyskowna firma, ale czy o to chodziło (nie tylko) ojcom-założycielom?

– W roku 1991 jako wiceminister przekształceń własnościowych – podobnie jak Wiesław Rozłucki czy Lesław A. Paga – postrzegałem giełdę jako swoisty marketplace. Rodzaj targowiska, gdzie kupcy otwierają stoiska, handlują różnymi towarami (płacąc oczywiście placowe), a nie jako przedsiębiorstwo, które będzie znakomicie zarabiać.

Dobrze rozumiem głosy, by wracać do tej założycielskiej koncepcji. Kiedy właściciel nie będzie się koncentrować, by jak najwięcej na parkiecie zarobić, raczej GPW w rozwoju to nie zaszkodzi.

Wycofanie z parkietu ogromnych sum z OFE zaszkodziło i GPW, i finansowaniu polskiej gospodarki jeszcze w jednym, mniej eksponowanym wymiarze.

Na początku lat 2000, kiedy tworzyliśmy swój fundusz nr 4, mówiliśmy potencjalnym i realnym inwestorom o roli nowego zjawiska, czyli OFE – i z reguły przyjmowali te analizy z dystansem.

Ale już około roku 2004 w dobie konstruowania funduszu nr 5, słyszeliśmy: „byliście wizjonerami, wszystko się sprawdziło”, co w sporym stopniu ułatwiało pozyskiwanie środków na nasze (i nie tylko nasze) inwestycje. OFE niewątpliwie rozruszało GPW i w jakimś stopniu finansowanie inwestycji w polskiej gospodarce.

Wprowadzaliśmy wtedy na parkiet dużo spółek. Wielki sukces oferty Dino 7-8 lat temu polegał na tym, że – zdając sobie sprawę z dużego popytu krajowego – zmobilizowaliśmy jeszcze większy popyt zagraniczny. I dzięki temu dobrą, rosnącą firmę udało nam się sprzedać po bardzo dobrej cenie. 

A skoro interes się kręcił, to także wielu inwestorów detalicznych chciało posiadane środki inwestować na giełdzie bezpośrednio, a nie tylko na przykład za pośrednictwem OFE.

Tak długo, jak GPW wzbudzała duże zainteresowanie zagranicznych graczy, tak długo krajowa, dość jednak monopolistyczna pozycja OFE w stosunku do dużych spółek nie była zbyt bolesna (dla mniejszych to była większa dolegliwość). Ów stan trwał właściwie aż do rejterady OFE z parkietu.

„Pewną perspektywiczną nadzieję w giełdowym horyzoncie stwarza to, że się bogacimy”

Renesansowi giełdy miały posłużyć projekty kilku strategii rynku kapitałowego. Kulą w płot.     

– Tych strategii czytałem kilka… Wprowadzane fragmentarycznie tylko utwierdziły mój sceptycyzm, że jakaś strategia sprowokuje przełom.

Gdybyśmy otworzyli choćby Strategię GPW.2020 z roku 2014, ten projekt powstania Warsaw Capital City i regionalnego rynku kapitałowego dla „przedsiębiorców od Gdańska przez Dubrownik po Odessę”, to po odrzuceniu kompletnych absurdów sporo z pozostałych punktów moglibyśmy wprowadzić expressis verbis i dziś. Papier wszystko przyjmie… 

Nie ma też co mitologizować wpływu GPW na gospodarkę – musiałaby naprawdę gigantycznie urosnąć, by wycisnąć na niej mocne piętno.

Owszem, giełda jest bardzo przydatna dla konkretnych przedsiębiorstw, które pozyskują tak kapitał, zyskują wiarygodność i transparentność. Ale kiedy popatrzeć na jej kapitalizację – podobnie jak na razie na private equity – w zestawieniu z PKB, to w stosunku do czołowych państw Unii jesteśmy kilkakrotnie mniejsi.   

Bez gremialnego i stałego na dłuższą metę powrotu inwestorów zagranicznych będzie trudno, a o przywróceniu – zwłaszcza na naprawdę dużą skalę – mechanizmu podobnego do OFE realnie przez polityków nie ma co marzyć.

Notabene: z tym kapitałem długoterminowym mogłoby być oczywiście znacznie, znacznie lepiej, ale rozwija się PPK, jest IKZE, coś zostało w OFE, więc „ładnych parę miliardów” się jednak uzbierało.

I tu pana mam! Oto „niedasizm” w pana wykonaniu w stanie czystym.

– To tylko realizm… Pewną perspektywiczną nadzieję w giełdowym horyzoncie stwarza to, że się bogacimy i od kilku lat z danych makro wynika, iż Polacy przestali wydawać i się zadłużać, a doszli do wniosku, że trzeba oszczędnościową poduszkę odbudować. Świetnie!

Część z tych odkładanych pieniędzy popłynęła do funduszy inwestycyjnych – głównie w bezpieczniejsze obligacje, dużo mniej w akcje. Ale mnie – sparzonemu po listopadowej porażce IPO naszej chorwackiej sieci detalicznej Studenac na GPW – trudno się tu ludziom dziwić.

Giełda to z natury rzeczy „kapryśna pani” i nie każdy chce ryzykować. Raz jest sukces, jak w przypadku debiutu Diagnostyki, innym razem niepowodzenie, jak w przypadku pierwszych notowań Żabki, czy nawet kompletna klapa.

Do poprawy sytuacji wśród inwestorów indywidualnych potrzeba dalszego przyrostu „wolnego kapitału”, instytucjonalnego rozrostu funduszy, za pośrednictwem których można nieco bezpieczniej inwestować na parkiecie, no i systematycznej edukacji, że warto to robić (i jak).

Czy zniesienie tzw. podatku Belki poprawiłoby sytuację? Zapewne tak. Niewątpliwie w tym, że kiedy się kupi mieszkanie, to się zarabia lepiej, niż inwestując w „indeks giełdowy”, jest coś nie tak… Przez dość sztucznie rozbudzony popyt notujemy także wahania na rynku mieszkaniowym – w prawo i w lewo.

Notabene o dość prostym instrumencie jak REiT-y też dyskutujemy już x lat – i także wynika to z imposybilizmu. Bez sensu… Dodam, że mówię to zupełnie obiektywnie, gdyż my nie zajmujemy się inwestycjami w nieruchomości – regulator amerykański nam tego zabrania.

W sumie lepiej dla polskiej gospodarki byłoby, gdyby indywidualny inwestor decydował się na REIT-y, niż się zastanawiać, czy dla zysku kupić lokal na rogu Jana Pawła II, czy na rogu Hożej.

Źródło: wnp.pl

Więcej postów

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis!

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*