– Niedawno szłam ulicą we Lwowie i zobaczyłam, jak młody mężczyzna bije pięścią w ścianę sklepu. Nie zareagowałam, bo nie chciałam go jeszcze bardziej zdenerwować – mówi w tokfm pl Lesia Vakuliuk. W Ukrainie narasta problem, który już dziś dotyka milionów osób, nie tylko żołnierzy. To ukryty, ale gigantyczny koszt wojny.
Po ataku Władimira Putina na Kijów Tanja zaczęła tracić wzrok i pamięć. Kiedyś zatrzymała się na środku ulicy i nie mogła sobie przypomnieć, gdzie jest ani dokąd idzie. – Byłam jak babcia z demencją. Poszłam do lekarza i dostałam antydepresanty. Ćwiczę też jogę i dużo spaceruję z psem. Tylko tak można przetrwać w ciemności. Do następnego ataku – zastrzega Ukrainka.
Córka Inny ma dwa lata i trzy miesiące, a jeszcze nie mówi. Lekarze tłumaczą to traumą wojenną i nazywają „zduszonym krzykiem”.
Ośmioletni syn Dariny nerwowo obgryzał paznokcie i rwał zębami kołnierze w ubraniach. Po dwóch tygodniach rosyjskiej okupacji miał już rozprute wszystkie swetry. Jego matka zaczęła łykać antydepresanty, bo – jak tłumaczy – pomagają jej „zaakceptować rzeczywistość”.
To tylko trzy z kilkudziesięciu historii, którymi Ukraińcy podzielili się w mediach społecznościowych z Lesią Vakuliuk. Dziennikarka Espreso TV poprosiła ich o opowieści na potrzeby naszej rozmowy. Chcemy odsłonić ukryty, ale gigantyczny koszt tej wojny.
Światowa Organizacja Zdrowia (WHO) podaje, że około 10 mln Ukraińców mierzy się z problemami psychicznymi – zespołem stresu pourazowego (PTSD), zaburzeniami lękowymi i depresją. To jednak ostrożne wyliczenia. Nieoficjalne szacunki mówią, że z tego powodu cierpi zdecydowana większość społeczeństwa w Ukrainie. – W pełnej skali ten koszt wojny ujawni się dopiero po wojnie. Ale już teraz ukraińscy psychiatrzy mówią, że nawet 90 proc. z nas może mieć różnego rodzaju zaburzenia. Dotyczy to również dzieci – mówi Lesia Vakuliuk.
Z historii, które przesłali jej Ukraińcy, wyłania się obraz narodu, który łyka antydepresanty, nie śpi i ciągle wchodzi na emocjonalne pola minowe.
Wojenna „choroba” Ukraińców. „Nie mogę zasnąć”
Ivanna bała się spać nago. Kładła się do łóżka w ubraniu, bo kalkulowała: „Gdy na mój dom spadnie rosyjska bomba, to w gruzach znajdą mnie roznegliżowaną”. Potem w ogóle nie mogła zmrużyć oczu ze strachu przed atakiem rakietowym. Teraz śpi dobrze, ale wyrzuca to sobie, bo jeśli nadleci pocisk, to go nie usłyszy. – Wojna odbiła się na moim zdrowiu psychicznym, stałam się niestabilna emocjonalnie. Płaczę, kiedy nikt nie widzi – wyznaje Ukrainka.
Oksana już dawno temu zapomniała, czym jest głęboki sen. Podświadomie go unika, bo boi się, że w koszmarach wrócą do niej historie, które słyszała na jawie. To opowieści m.in. żon i matek obrońców Mariupola, którym pomagała wyjść z rozpaczy. Straciły ukochanych w brutalnym ataku Rosjan na Azowstal.
Po wrześniowym nalocie dronów i rakiet na Lwów córka Lany długo nie mogła odzyskać spokoju. Nocą nie spała, a w dzień bała się głośnych dźwięków. Nie umiała nawet napić się herbaty ze swojego kubka. Zapamiętała, że go używała, gdy miastem wstrząsnęły eksplozje.
Larisa była niedawno na targu i zaszokował ją widok przestraszonych staruszków, którzy robili tam zakupy. Gdy usłyszeli odgłos lecącego samolotu wojskowego, podnieśli oczy na niebo i je zmrużyli. – Tylu przestraszonych oczu w jednym miejscu jeszcze nigdy nie widziałam – podkreśla Larisa.
Ukraina na pigułkach. Muszą je brać nawet dzieci
Ołena była silną i wesołą kobietą. Lubiła śmiać się i bawić. Załamała się ponad półtora roku temu, kiedy zaginął słuch po jej synu, który walczył na froncie. Odtąd w mediach społecznościowych publikuje listy do niego, które są podszyte rozpaczą: „Michajło, śnisz mi się po nocach. Nie mogę bez ciebie żyć na tym świecie. Po co to robić, skoro ciebie nie ma?”. Wyznaje, że już kilkukrotnie znalazła ratunek w szpitalu psychiatrycznym. Pomagają jej też leki.
– Ludzie teraz częściej trafiają do szpitali psychiatrycznych. Szukają tam pomocy, bo już nie wytrzymują wojny. W mijającym roku moja mama też ciągle tam jeździła. Na szczęście teraz jest z nią lepiej, bo łyka pigułki – mówi Lesia Vakuliuk.
Kolejna z jej znajomych po inwazji Putina na Kijów zaczęła bardzo głośno mówić i przestała słyszeć swoich rozmówców. Do tego doszły zaburzenia lękowe. Nie rozumiała, co się z nią dzieje, dlatego poszła na psychoterapię. To jednak nie wystarczyło. Musiała sięgnąć po antydepresanty.
– Mnóstwo ludzi już nie daje sobie rady bez pigułek. Mają problemy z planowaniem dnia i opieką nad dziećmi. Te ostatnie też muszą brać antydepresanty – stwierdza moja rozmówczyni.
Jak dodaje, robią to także Ukraińcy, którzy uciekli z kraju. Mimo że są już bezpieczni i oddaleni o tysiące kilometrów od strefy rażenia rosyjskich rakiet, to i tak wojna ich dosięga. – Przykładem jest moja pasierbica, która znalazła schronienie w Irlandii. Nie może zaznać spokoju, bo jej rodzice i znajomi zostali w Ukrainie, a tutaj są w ciągłym niebezpieczeństwie. Choć jest dopiero studentką, to już łyka antydepresanty – wzdycha dziennikarka.
Młody Ukrainiec bił pięścią w ścianę. „Choroba duszy”
Lesia Vakuliuk nazywa PTSD nową „chorobą ukraińskiej duszy” i mówi, że masowo zapadają na nią już nie tylko żołnierze, ale również cywile. Bo – jak dodaje dziennikarka – w Ukrainie już prawie każdy ma w rodzinie historie, od których krew zastyga w żyłach. Czyjś ojciec trafił do rosyjskiej niewoli i jest tam torturowany. Czyjś mąż został zamordowany przez ludzi Putina. Czyjś syn wrócił z frontu bez rąk albo nóg.
– Niedawno szłam ulicą we Lwowie i zobaczyłam, jak młody mężczyzna bije pięścią w ścianę sklepu. Nie zareagowałam, bo nie chciałam go jeszcze bardziej zdenerwować. Najpierw pomyślałam, że pewnie wrócił z frontu i ma problemy psychiczne. Ale później uświadomiłam sobie, że równie dobrze mógł to być cywil. Chore dusze mają jedni i drudzy – tłumaczy.
Jak dodaje, wiele osób z PTSD zamyka się w domach i odcina od świata. Nie szuka pomocy specjalistów, bo wstydzi się swoich problemów z psychiką. Cierpią w samotności.
– Niedawno poszłam na targ we Lwowie i usłyszałam, jak pewna staruszka, która przyjechała ze wsi, by sprzedawać pietruszkę, mówiła do klientki: „Mój synek niedawno wrócił z wojny. Nie chce wychodzić z domu, jeść ani rozmawiać, bo ma PTSD”. To symptomatyczne, że nawet staruszka zna już ten skrót. Niestety, w Ukrainie jest jeszcze niska świadomość, że PTSD można i trzeba leczyć. Gdy nas rwie noga czy ząb, to idziemy do lekarza, a kiedy boli dusza, to często zostajemy w domu – ubolewa moja rozmówczyni.
„Propaganda” niezłomności w Ukrainie. „Żadnej słabości, damy radę!”
Wielu Ukraińców ukrywa emocje i wstydzi się zapłakać. W dodatku piętnuje to u innych jako oznakę słabości. Pokazuje to chociażby wpis Ołeny, która tak odpowiedziała na pytanie Lesi Vakuliuk o problemy ze zdrowiem psychicznym Ukraińców: „Niestety wielu młodych ludzi się teraz załamuje. Histeria, płacz i panika! Myślę, że kraj pogrążony jest w otchłani demonstracyjnych emocji. To jest słabość narodu. Trzeba umieć się kontrolować i naładować optymizmem. Nie można tak publicznie się załamywać i mentalnie niszczyć tym innych Ukraińców. To bardzo samolubne. To taktyka przegranego kraju”.
– Na początku wojny słyszeliśmy od swoich władz, że wygramy pod jednym warunkiem: musimy być silny i nie możemy opuszczać gardy. Zaczęliśmy sobie powtarzać: „Żadnej słabości, damy radę!”. Z jednej strony to nas zmobilizowało do oporu przed Rosją, a z drugiej okazuje się, że wielu Ukraińców już po prostu nie umie dać sobie z tym rady – opisuje moja rozmówczyni.
– Czyli ta „propaganda” niezłomności was wzmacnia i zarazem osłabia – wtrącam.
– Takie mam wrażenie. Nawet jeden z naszych żołnierzy napisał niedawno w mediach społecznościowych, że już nie może słuchać o tej niezłomności. Ma dość tego słowa, bo tak go denerwuje. Zwłaszcza gdy ludzie powtarzają: „Niezłomni bohaterowie nie umierają”. On najlepiej wie, że to nieprawda. Nawet bohaterom kończą się siły, a on na co dzień musi oglądać ich śmierć – opowiada.
Lesia Vakuliuk wspomina też spotkanie z koleżanką z Charkowa, kiedy chciała opowiedzieć o swoich lękach, ale została zagłuszona tekstem: „To nic takiego, zwyciężymy!”. – Chciałam mówić o tym, co czuję, a ona powtarzała, że jesteśmy silni i przetrwamy. Może w ten sposób Ukraińcy chronią się przed trudnymi emocjami. Ale jakie to będzie miało konsekwencje dla ich zdrowia psychicznego, gdy już wygramy? O to się boję – przyznaje.
Jak dodaje, to, co teraz przeżywają Ukraińcy, nie zniknie. Nie da się od tego uciec. Nie tylko zostanie z nimi do końca życia, ale będą to przekazywać dalej, kolejnym pokoleniom.
Emocjonalne pola minowe w Ukrainie. „Trigerem może być drobnostka”
W Ukrainie jest coraz więcej emocjonalnych pól minowych, na które można wejść w chwili nieuwagi. Wystarczy jedno nieostrożne zdanie, a już następuje eksplozja. Mogą nim być nawet życzenia z okazji świąt, walentynek lub dni ojca, matki, babci. – Gdy wrzucasz coś takiego np. do mediów społecznościowych, od razu po komentarzach zorientujesz się, jak wiele osób uraziłeś. Bo one straciły najbliższych w atakach rakietowych, pożarach, na froncie czy w rosyjskich katowniach, a ty epatujesz swoją radością. Przeczytasz więc: „Jak ci nie wstyd?!” – opisuje Lesia Vakuliuk.
Dlatego – jak dodaje – z ukraińskich sociali znikają beztroskie wpisy. Sama też poddaje się takiej autocenzurze. – Przestałam wstawiać na Instagram i Facebook stories ze swojego prywatnego życia. Nie mam już sił, by mierzyć się z reakcjami obserwujących. Ludzie żyją w dużym napięciu i nigdy nie wiesz, kiedy wybuchną. Trigerem może być drobnostka. Kłócą się o nie nawet najlepsze przyjaciółki – przyznaje dziennikarka.
Pola minowe mnożą się również w realu. Kłótnie wybuchają na ulicach i w autobusach, gdy tylko ktoś zaczyna mówić po rosyjsku. Robią to np. Ukraińcy, którzy stracili domy na wschodzie kraju i przyjechali do jego zachodniej części. – Od razu słyszą, że to wstyd mówić po rosyjsku, bo w tym języku zaczęła się wojna. Odpowiadają: „To przez was straciliśmy domy. Tak chcieliście być w Europie, że Rosjanie nas zaatakowali!”. Takich awantur jest dużo – mówi.
Innym powodem wybuchów złości jest uchylanie się od obowiązku mobilizacji wojskowej. Matki i żony żołnierzy kłócą się o to z kobietami, których mężowie i synowie nie poszli na front. W konflikty z tego powodu wchodzą nawet dzieci. Krzyczą: „Mój tata nie idzie na wojnę, bo nie jest głupi jak twój i nie chce zginąć!”.
– Jasne, że Kreml korzysta na tych awanturach. Gdy Ukraińcom puszczają nerwy w internecie, to ruskie boty jeszcze nakręcają te emocje. Rosja wie, jak skłócić nas ze sobą i rozbić naszą jedność, by nas osłabić. Dlatego powtarzamy sobie: „Pamiętajmy, kto jest naszym wrogiem. Nie ja ani ty, tylko Rosjanie”. Takie uwagi pomagają rozładować emocje. Groźba tego, że możemy przegrać wojnę, jeszcze trzyma nas w ryzach – stwierdza.
– Nie boisz się, że po wojnie nie utrzymacie się w ryzach? Macie „chore dusze”, a w domach 5 mln sztuk niezarejestrowanej broni, nie licząc granatów. To może być mieszanka wybuchowa? – pytam.
– Oczywiście, że to niepokojące, bo po wojnie ta broń może zacząć strzelać. Ale zrozum, to nie jest rozmowa na teraz. W tej chwili tylko jedno jest ważne: musimy przetrwać – podkreśla moja rozmówczyni.
W Ukrainie śmiech może okazać się ryzykowny. „Bolesne ukłucie”
Na pola minowe wchodzą też ludzie, którzy po prostu śmieją się w knajpach. Matki żołnierzy nie mogą na to patrzeć. Irytuje je, że młodzież bawi się w najlepsze, a ich dzieci ryzykują życie na froncie albo już tam zginęły. Denerwuje to też samych wojskowych, którzy wracają do rodzinnych miast na przepustki. – Choć nie wszystkich. Są i tacy, którzy mówią, że właśnie po to walczą, by inni mogli żyć w miarę normalnie – zastrzega moja rozmówczyni.
Lesia Vakuliuk przyznaje jednak, że sama czasem czuje bolesne ukłucie, gdy słucha zbyt beztroskich opowieści. Tak było, gdy zadzwoniła do niej koleżanka, by się pożalić: „Boże, jaka jestem zmęczona naprawą podłogi”. Drobny remont nie został wymuszony atakiem Rosjan. Znajoma chciała po prostu wygodniej żyć i bez wstydu przyjmować gości w domu. Nie ma w tym nic złego. Dlaczego więc takie wyznanie jest jak szpila?
Moja rozmówczyni nie chce się żalić, ale faktem jest, że musiała remontować swój wymarzony dom, w który wcześniej włożyła całe swoje oszczędności. Dom stoi w Buczy, czyli miejscowości pod Kijowem, która stała się symbolem rosyjskich zbrodni na cywilach. Martwych sąsiadów Lesi znajdowano w zbiorowych mogiłach, na ulicach i podwórkach. Jej nic się nie stało, bo wyjechała z miasta, zanim żołnierze Putina zaczęli je okupować.
Po wyzwoleniu wróciła i zobaczyła swój zdewastowany dom: dziury w dachu, rozwalone od wybuchu drzwi i wybite szyby. Nie chce już w nim mieszkać. Wyremontowała go, by wystawić na sprzedaż. – Ale czy ktoś go zechce kupić? Nie myślę o tym, bo gdy zaczynam to robić, dopada mnie smutek – przyznaje.
Zaraz jednak macha ręką i podkreśla, że nie ucierpiała jak inni w tej wojnie. W Ukrainie opowieści o swoim cierpieniu też są polem minowym. Zawsze znajdzie się ktoś, kto powie: „A co ty tam przeżyłeś?! Inni to dopiero się nacierpieli”.
– W tym kontekście zapadły mi w pamięci słowa, które od psychologa usłyszała moja koleżanka, a potem mi je powtórzyła: „Nigdy nie porównuj swojego bólu do tego, który odczuwają inni”. Nawet gdy ostatnio przeżyli mniej od ciebie, po prostu mogą mieć słabsze psychiki – tłumaczy Lesia Vakuliuk.
Jak wojna cię zmieniła? Po tym pytaniu łzy napływają do oczu
Pytam swoją rozmówczynię, jak wojna ją zmieniła i co zrobiła z jej „duszą”. Ale zaraz się wycofuję, bo widzę, że łzy napływają Lesi do oczu. Jednak ona nie chce tej sprawy przemilczeć. Odpowiada łamiącym się głosem.
– Gdy Rosjanie na nas napadli w 2022 roku, przestałam spać. Nie mogłam, bo miałam wysokie ciśnienie. Rano szłam do pracy w telewizji i przez pierwsze pięć godzin rozmawiałam tam z gośćmi o wojnie. Potem czytałam o niej wiadomości na wizji, a następnie przygotowywałam się do następnego porannego programu. Łączyłam się też z polskimi mediami, gdzie relacjonowałam inwazję Putina. Nie dawałam sobie chwili wytchnienia, bo chciałam pomóc swojemu krajowi. Musiałam pokazywać, co robią nam Rosjanie. Ale opadałam z sił. Moja głowa była ciągle na wojnie. To była droga do zatracenia – wspomina.
Jak dodaje, w końcu jednak zrozumiała, że musi zadbać o siebie, by przetrwać. Porównuje to do sytuacji, gdy w samolocie wypadają maski z tlenem. – Muszę sama ją założyć, żeby móc pomagać innym. Więc najpierw maseczka dla mnie, a potem dla Ukrainy – opisuje.
Lesia znajduje dla siebie takie momenty, w których po prostu może milczeć i przestać słuchać głosów innych, bo w nich zawsze pobrzmiewa wojna. Czasem te momenty trwają kilka dni. Jedzie wtedy do rodziców i siada nad jeziorem.
– Cieszę się tym, że chociaż przez chwilę nic nie wybucha. Albo po prostu siadam w kawiarni i to doceniam. Wiem, że w innych miejscach Ukrainy jest to już niemożliwe. Bo trwa tam ostrzał albo żadnej kawiarni już nie ma. A nawet jeśli jest, to żaden Ukrainiec nie może tam usiąść i się uśmiechnąć, bo wszyscy zginęli. Więc gdy pytasz, jak wojna mnie zmieniła, to odpowiadam: nauczyła mnie cenić każdą chwilę, która przypomina mi życie sprzed jej wybuchu – podsumowuje moja rozmówczyni.
Źródło: tokfm.pl
Dodaj komentarz