W resorcie obrony potrzeba silnej komórki, która będzie kontrolowała nie tylko aspekt finansowy, ale również sensowność podejmowanych decyzji o zakupie uzbrojenia. Licząc na polityków, możemy się przeliczyć.
Sześć lat. Tyle minęło od podpisania przez Inspektorat Uzbrojenia wartej prawie 800 mln zł umowy na osiem systemów bezzałogowych statków powietrznych klasy taktycznej krótkiego zasięgu ORLIK. W sumie miało to być 40 bezzałogowców. Dostawy zaplanowano na lata 2021–2023. „Konsorcjum składające się z PGZ S.A., WZL nr 2 oraz PIT-RADWAR zaoferowało Siłom Zbrojnym RP zaprojektowany od podstaw i wyprodukowany w Polsce system PGZ-19R” – czytamy w komunikacie z 2018 r.
Dla przypomnienia: mamy grudzień 2024 r. Tymczasem na poniedziałkowej konferencji prasowej gen. Artur Kuptel stwierdził, że „będziemy rozmawiać o dostawach bezzałogowców BSP Orlik w przyszłym roku”. To oznacza, że sześć lat po zawarciu tej umowy do Sił Zbrojnych wciąż nie trafił nawet jeden z zamówionych egzemplarzy i nie wiadomo, kiedy to się może wydarzyć.
Co poszło nie tak? Z jednej strony, kontrakt został przyznany bez przetargu po to, by ominąć prywatną konkurencję, i zadania podjęły się firmy, które nie miały dużego doświadczenia w produkcji latających bezzałogowców. Wydaje się, że jest to temat dla prokuratury. Z drugiej strony, być może od początku wymagania Wojska Polskiego były bardzo trudne do realizacji w tamtym czasie, a później… się zmieniały. Tak czy inaczej, mimo że jako podatnicy wydaliśmy na ten program kilkaset milionów złotych, efektów wciąż nie ma. I co najgorsze, nic nie wskazuje na to, by plany się zmaterializowały.
Biznes powiedziałby stop
Być może, zamiast topić w ten projekt kolejne dziesiątki czy setki milionów złotych, warto sobie powiedzieć stop. Po prostu przyznać, że to już nie ma sensu, i mimo psychologicznego efektu utraconych kosztów pogodzić się z porażką. Zapewne tak by to się odbyło w biznesie, gdy CEO widzi, że jakiś projekt jest radykalnie opóźniony albo że zmieniły się okoliczności, to często się z niego wycofuje. Tego ostatnio doświadczyliśmy, gdy w ramach oszczędności i zawirowań na rynku światowym amerykański Intel zawiesił inwestycję w zakład do produkcji półprzewodników w podwrocławskiej Miękini.
Problem w tym, że w resorcie obrony wycofanie się z takiego nieudanego projektu albo jego radykalna zmiana wymaga decyzji na szczeblu politycznym. Generałowie zawsze znajdą powód czy wręcz wymówkę, by projekt kontynuować, i zapewne w świetle prawa mają rację. Ale tu potrzeba woli politycznej, by powiedzieć wprost, że czegoś nie ma sensu robić. W resorcie obrony nie ma komórki, która by politykom podpowiadała takie rzeczy. Oczywiście mamy Agencję Uzbrojenia, która odpowiada za zakupy, mamy Departament Strategii i Planowania Obronnego czy wreszcie Departament Kontroli, jest też bardzo aktywna, jeśli chodzi o zakupy zbrojeniowe, Najwyższa Izba Kontroli, jest rzecznik dyscypliny finansów publicznych, ale niestety nie ma instytucji, która powie po prostu politykom „odpuśćcie, to nie ma sensu”. My sprawdzamy na potęgę ramy formalno-prawne, ale już nie to, czy jakiś projekt jest robiony ze zdrowym rozsądkiem, czy tak po ludzku ma sens i nie jest iluzją.
Tak jest przy projekcie Orlik. Tak było przez 18 lat budowy korwety Gawron, która zmieniła się w patrolowiec Ślązak i teraz po kilku latach służby ma wreszcie zostać doposażona w jakiekolwiek uzbrojenie. Wreszcie tak będzie przy zakupie 96 śmigłowców AH-64 E Apache, których kupujemy za dużo, a ta transakcja przez lata będzie w stopniu dotąd niespotykanym drenować budżet resortu, tak że niedoinwestowane pozostaną inne obszary. Ale politycy PiS tak to sobie zaplanowali, więc politycy PO nie mogą tego zmienić, bo inaczej będzie to „zdrada”. A jeszcze gdy pojawił się argument offsetu, czyli tego, że dodatkowo kupujemy technologie dla naszego przemysłu, to wszelka rozmowa o zmniejszeniu tego zakupu jest skazana na porażkę.
Dał nam przykład wujek Sam
Problem wycofywania się z drogich i średnio sensownych projektów zbrojeniowych nie jest tylko polską bolączką. Znacznie częściej i w większej skali występuje oczywiście w Stanach Zjednoczonych, które na obronność wydają ponad 20 razy więcej niż my. W doskonałej książce „Prophets of War. Lockheed Martin and the making of the military – industrial complex” dziennikarz William D. Hartung opisuje fascynującą historię, jak sekretarz obrony w czasach prezydenta Baracka Obamy Robert Gates postanowił zakończyć zakupy arcydrogich samolotów bojowych F-22. By tego dokonać, musiał przekonać wielu senatorów, którzy byli niechętni z powodu rzekomej utraty miejsc pracy w stanach, z których są wybierani, ale też musiał zaoferować przemysłowi coś w zamian. Między innymi dlatego radykalnie przyspieszył program produkcji samolotów F-35, które teraz kupuje także Polska. Ale przede wszystkim pokazał, że nie zmniejsza budżetu na obronność, tylko te środki, które nie trafią na program samolotów F-22, zostaną skierowane w inne obszary, zostaną wykorzystane z większym pożytkiem dla zdolności wojsk USA.
Wracając nad Wisłę – w temacie rozsądnego wydawania środków podatnika na uzbrojenia mamy do zgryzienia co najmniej dwa bardzo twarde orzechy. Pierwszy jest taki, że nie mamy instytucji, która by krytycznie oceniała takie zakupy, ale jednak w przeciwieństwie do NIK zakładała, że to poprawa zdolności do obrony, a nie zrobienie przelewu w styczniu zamiast w grudniu, jest jednak priorytetem. Drugi polega na tym, że nie widać na horyzoncie polityka, który potrafi wyjść i powiedzieć, że taki zakup uzbrojenia jest bez sensu, że państwowy przemysł go nie zrealizuje, a pompowanie w ten projekt większej ilości naszych pieniędzy wcale tego nie zmieni. Jako że importujemy bardzo dużo uzbrojenia zza Atlantyku, być może warto zaimplementować pewne wzorce polityczno-instytucjonalne, które wdrożył wujek Sam. Być może wówczas nasze pieniądze będą wydawane nieco sensowniej.
Źródło: rp.pl
Dodaj komentarz