Mieliśmy zbyt wygórowane oczekiwania? „Wujek z Ameryki znów nie przywiózł prezentów”

Niezależny dziennik polityczny

Wizyta Bidena w Warszawie była do granic możliwości przewidywalna. Wielkim wydarzeniem był potajemny wylot z Waszyngtonu i wizyta prezydenta USA w Kijowie – Polska zaś pełniła tu rolę tła i pretekstu.

– Wczoraj stałem z prezydentem Zełenskim i powiedziałem mu, że będziemy dalej stać razem, bez względu na wszystko. Demokracje od Atlantyku do Pacyfiku są zjednoczone. Putin myślał inaczej, ale się przeliczył. Myślał, że podzieli NATO, ale je zjednoczył. Myślał, że użyje przeciwko nam energii, a my pomagamy Europie uniezależnić się od jego energii. Myślał, że przywódcy Europy okażą się słabi. Ale tacy nie są. Putin stanął przed czymś, na co nie był gotowy: naprzeciw demokracji, silnych i zjednoczonych – to chyba najważniejsze słowa prezydenta Bidena podczas wizyty w Warszawie.

Poza tym, szczególnie na tle jak zwykle ponad miarę rozbudzonych oczekiwań, wizyta była zawodem. Jak na ironię zawodem dla wielu – z przeciwnej strony – musiało okazać się wtorkowe orędzie Władimira Putina w Moskwie. Z tego tygodnia spotkań na szczycie prawdziwe znaczenie miała wizyta Bidena w Kijowie. Warszawa zaś, powiedzmy to otwarcie, była dosłownie i przenośni przy okazji.

Przemówienie Joe Bidena w Warszawie. Konflikt dobra ze złem

Stało się więc zadość pewnej tradycji. Zanim jeszcze zaczęła się wizyta Bidena w Warszawie, w mediach pojawiały się porównania do europejskich wizyt Johna Fitzgeralda Kennedy’ego, Ronalda Reagana, Bushów seniora i juniora oraz (o ile ktoś oglądał transmisję w Telewizji Polskiej) Donalda Trumpa. Podobieństwo było jedno: prezydent USA i dziś odmalował przed słuchaczami wizję konfliktu dobra ze złem, jasności z mrokiem i sił wolności z siłami zniewolenia.

Jednak w przeciwieństwie do tamtych historycznych nierzadko wizyt, wizyta Bidena w Warszawie była do granic możliwości przewidywalna. Wielkim wydarzeniem był potajemny wylot z Waszyngtonu i wizyta prezydenta USA w Kijowie – Polska zaś pełniła tu rolę tła i pretekstu.

Choć podczas przemówienia poprzedzającego mowę Bidena ambasador Brzeziński podkreślał „odwieczną przyjaźń” obu narodów i fakt, że dziś Warszawa i Waszyngton „związane są wspólnymi wartościami i wspólnym zobowiązaniem”, to podczas tego i kolejnych przemówień prezydentów RP i USA arkady i balustrady za podium podświetlone były w barwach narodowych Ukrainy, a na telebimach i za plecami przywódców obok flag USA i RP tak samo wyeksponowana była żółto-niebieska flaga naszego sąsiada.

Prezydent Biden przyleciał do Polski w pierwszym szeregu z powodu Ukrainy, nie naszych dwustronnych relacji. I nawet dekoracje podczas wizyty miały odzwierciedlać ten fakt. (Jest też inny, praktyczny powód, dla którego w ten sposób to zaplanowano – do czego jeszcze wrócimy).

Wygórowane oczekiwania

Wizytom amerykańskich prezydentów w Warszawie zwyczajowo towarzyszą wygórowane oczekiwania. Politycy i klasa komentująca lubią zawczasu roić sobie, co tym razem „dostaniemy” od odwiedzającego nasz kraj „przywódcy wolnego świata”. Tylko w zeszłym roku, w kontekście poprzedniej wizyty Bidena w Polsce, mówiono o relokacji imponującej liczby amerykańskich żołnierzy do naszego kraju, stałych bazach, bateriach Patriot, symbolicznym włączeniu Polski do grona państw G20 – w miejsce Rosji – albo chociaż wyróżnieniu RP jako „strategicznego” sojusznika. Jeszcze na kilka minut przed wejściem prezydenta Bidena goszczący w TVP redaktor Tomasz Sakiewicz z „Gazety Polskiej” wyrażał nadzieję, że Biden „zakreśli nową architekturę bezpieczeństwa, w której Polska zajmie centralne miejsce”. Ale wujek z Ameryki znów nie przywiózł prezentów. Nic podobnego nie stało się rok temu, nic podobnego nie stało się i tym razem.

Biden w ogóle uniknął zaskakujących deklaracji. Zresztą może i dla niego dobrze, bo gdy ostatnim razem to zrobił – i wypowiedział słynne słowa o tym, że Putin nie może dalej rządzić – miało to swoje konsekwencje. Wtedy słowa wypowiedziane w Warszawie doprowadziły do ciągnących się tygodniami kontrowersji i debat w samych Stanach Zjednoczonych, które nie pomogły Bidenowi w jednoczeniu Zachodu we wspólnej koalicji dla pomocy Ukrainy. Dziś z rzeczy spontanicznych na uwagę zasłużyły wyłącznie ciepłe słowa i wyrazy solidarności z innymi społeczeństwami poradzieckimi – z Białorusinami i Mołdawianami, którzy byli zresztą na miejscu reprezentowani przez lubianą na Zachodzie i proamerykańską prezydent Maię Sandu.

Ochłodzić rozgrzane głowy

Cele wizyty były jednak inne, niż oczekiwali tego rozochoceni komentatorzy w Polsce – spotkać się z przywódcami państw wschodniej flanki NATO (Bukaresztańskiej Dziewiątki), podziękować Polsce za wsparcie Ukrainy i rolę w sojuszu północnoatlantyckim, porozmawiać z prezydentem RP (który również dziś przemawiał) i z całą pewnością także poinformować grono zebranych w stolicy Polski oficjeli o ustaleniach i wnioskach z wizyty w Kijowie i rozmowy z prezydentem Zełenskim. W tym sensie oczywiście wizyta jest dowodem relatywnego wzrostu znaczenia Polski – jako całkiem dosłownie rozumianego hubu transportowego i węzłowego miejsca spotkań.

Jednak złośliwi i cyniczni analitycy mogliby przy tej okazji dodać, że wizyta w Warszawie była wyłącznie pretekstem do podróży do Kijowa – i służyła do tego, by Biden mógł wylecieć do Europy, nie zdradzając ostatecznego celu wizyty oraz mieć gdzie wygłosić rocznicowe przemówienie w razie jej ewentualnego niepowodzenia. „New York Times” ujawnił dziś, że tajnej wizyty w Kijowie nie zaplanowano w ostatnich dniach, lecz pracowano nad nią od miesięcy – czyli na długo, zanim ogłoszono, że Biden odwiedzi w dniach poprzedzających rocznicę wojny Warszawę. Stolica naszego kraju miała też posłużyć za „plan awaryjny” – gdyby w weekend z jakiegoś powodu Waszyngton uznał, że wizyta w Kijowie albo Lwowie nie jest możliwa, to właśnie Warszawa byłaby tym właściwym miejscem dla rocznicowego przemówienia prezydenta USA.

Już zawczasu doradcy Bidena próbowali nieco ochłodzić rozgrzane głowy. To będzie przemowa o wartościach, a nie wojennej strategii. Rozmawiając z amerykańskimi dziennikarzami Jake Sullivan, szef Rady Bezpieczeństwa Narodowego, zapowiedział, że prezydent USA będzie mówił „szeroko” i skupi się kwestiach jedności Zachodu i na potępieniu rosyjskich zbrodni – a nie na polemice z Władimirem Putinem. Bo gdy Biden był już w Warszawie i spotykał się z przywódcami państw wschodniej flanki NATO, swoje orędzie wygłaszał w Moskwie prezydent Federacji Rosyjskiej. I podobnie jak Biden w Warszawie, tak Putin w Moskwie musiał zawieść tych, którzy liczyli na przełom.

Zamiast – jak do ostatniej chwili łudzili się na przykład kibicujący rosyjskiej inwazji blogerzy, a w co powątpiewali raczej poważni analitycy – dać sygnał do wiosennego blitzkriegu, rosyjski prezydent ograniczył się do powtórzenia w większości znanych sloganów. Rosja przetrwała sankcje i spadek PKB był dużo mniejszy, niż się spodziewano (prawda), Moskwa nie wywołała wojny i interweniuje zbrojnie, by jej zapobiec (fałsz), a Zachód przeżywa moralny rozkład z powodu ideologii LGBT i braku szacunku dla tradycyjnej rodziny (refren, który dobrze znamy także z Polski). Z konkretów Putin obiecał chyba wyłącznie urlopy wypoczynkowe dla żołnierzy Federacji Rosyjskiej walczących w „specjalnej operacji”. Oprócz tego Rosja zapowiedziała „zawieszenie” swojego udziały w traktacie o kontroli broni jądrowej New START, ale i to jest wyłącznie konsekwencją wzajemnego pogorszenia relacji (Trump też opuścił wcześniej porozumienie rozbrojeniowe INF), a nie wielkim przełomem.

Jak celnie podsumował orędzie Putina dr Samuel Greene z King’s College London, przemówienie było pełne „obietnic, które nie padły i celów, o których nic nie usłyszeliśmy”. Warto jednak powiedzieć w tym momencie, że i w tym przypadku oczekiwanie po przemówieniu Putina rewolucyjnych doniesień samo w sobie było przejawem naiwności. Oficjalne wypowiedzenie wojny, groźba wejścia do Kijowa czy tym podobne manifestacje byłyby może efektowne retorycznie, ale pozbawione sensu strategicznego – zazwyczaj jednak żaden przywódca nie zdradza planów wojskowych w transmitowanym na żywo przez telewizję orędziu. Co więcej, w tym przypadku Putin, odsłaniając się, dałby Bidenowi okazję do kontrataku jeszcze tego samego wieczora (i kilka godzin na przygotowanie).

Biden w Warszawie postawił kropkę

Wracając zaś do Kijowa i Warszawy. Nie sposób też dziwić się, że wizyta Bidena w Kijowie skradła Warszawie „show” – jeśli ktoś oczywiście chce to rozpatrywać w podobnie przyziemnych kategoriach. Dramaturgia tajnej całonocnej podróży do stolicy zaatakowanego kraju jest jednak nieporównywalnie większa niż zaplanowane (i krótkie) przemówienie zmęczonego po kilkudniowej podróży prezydenta. A we wtorek rano polskiego czasu zaczęły się ukazywać już pierwsze relacje prasowe na temat całej operacji „Biden w Kijowie”. Biały Dom zaś zadbał o to, by media miały się czym ekscytować – małżeństwo Bidenów poszło wieczorem przed wylotem prezydenta na randkę, Bidena wywieziono z Białego Domu w tajemnicy, dziennikarzom towarzyszącym mu w podróży zabrano telefony komórkowe, nocą na dworce przemykały kolumny nieoznakowanych limuzyn itd… Czy można się dziwić, że ta nieco szpiegowska intryga jest ciekawsza niż rutyna warszawskiego przemówienia?

Przekaz amerykańskiej administracji na rocznicę był od pewnego czasu sprecyzowany i jasny. „USA nie ustanie we wsparciu Ukrainy”, „Kijów dalej stoi z podniesioną głową” a „Zachód trzyma się razem” i „wytrzymał chwile próby”. Pytanie brzmi: „czy będziemy zjednoczeni i silni?” Po roku znamy odpowiedź: byliśmy, jesteśmy i będziemy. Wojna to wybór Rosji, a Rosja mogłaby zakończyć wojnę w dniu, w którym przestanie walczyć – Ukraina zaś przestać walczyć nie może, bo sama przestałaby istnieć. Wszystkie te punkty prezydent Biden wyliczył jeden po drugim – nie odbiegając od scenariusza. Wcześniej przed nim jasno wypowiadali je kolejni przedstawiciele administracji, w tym wyrastający już na de facto prawą rękę prezydenta Jake Sullivan. A Biden w Warszawie wyłącznie postawił kropkę.

Źródło: onet.pl

Więcej postów