Wysoka inflacja pozostanie na dłużej i będzie mieć negatywny wpływ na nasze życie. Oto główne skutki wzrostu cen

niezalezny-dziennik-polityczny

Ekonomiści nie mają wątpliwości: choć od wiosny inflacja w Polsce powinna się obniżać, to ceny nadal będą rosły w wysokim tempie. Taki stan pozostanie z nami na dłużej, bo powrót wskaźnika inflacji konsumenckiej do górnego zakresu celu inflacyjnego (3,5 proc.) w perspektywie najbliższych dwóch lat wymagałby wystąpienia silnego dezinflacyjnego szoku w gospodarce światowej, na co na razie się nie zanosi. Życie w warunkach wysokiej inflacji jest zdecydowanie bardziej uciążliwe, ale — dopóki bezrobocie istotnie nie wzrośnie — jest możliwe. Wysoka inflacja oznacza spadek siły nabywczej pieniądza oraz wzrost nierówności między biedniejszymi i bogatymi, ucierpieć też mogą emeryci i renciści. Problemem może być rozprzestrzenianie procesów indeksacyjnych czy nakręcanie tzw. spirali płacowo-cenowej.

  • Szczyt inflacji przesuwa się wyżej i wysokie tempo wzrostu cen konsumpcyjnych pozostanie z nami dłużej, niż sądzili przedstawiciele polskiego banku centralnego. To oznacza wyzwania dla konsumentów i firm
  • W sektorze publicznym mogą pojawiać się trudności związane z rozstrzyganiem przetargów. W prywatnych firmach podmiotów problemem będzie zarządzanie rosnącymi kosztami pracy
  • Inflacja powoduje wzrost nierówności (biednych dotyka bardziej niż bogatych) i jeśli jej tempo jest wysokie, utrudnia prowadzenie nawet prostych rozliczeń oraz wymusza wprowadzanie do umów klauzul waloryzacyjnych
  • Przykład Turcji pokazuje, że z wysoką inflacją da się żyć, ale ma to swoje skutki uboczne w postaci deprecjacji własnej waluty, postępującej „dolaryzacji” gospodarki i zwiększenia uzależnienia od finansowania zagranicznego

Wstępny odczyt wskaźnika inflacji konsumenckiej (CPI) w Polsce za październik nie przyniósł dobrych informacji. Zgodnie z prognozami ceny konsumpcyjne towarów i usług urosły średnio o 17,9 proc. rok do roku — wynika z danych Głównego Urzędu Statystycznego. To najwyższy odczyt od grudnia 1996 r. (18,5 proc.). Oznacza to, że wskaźnik przyśpieszył z 17,2 proc. we wrześniu czy 16,1 proc. w sierpniu. Dla porównania rok i dwa lata temu wynosił odpowiednio 6,8 proc. i 3,1 proc. Październik to 16. miesiąc z rzędu, gdy miesięczny wskaźnik inflacji w ujęciu rok do roku zwiększał się (wyłączając luty 2022 r., gdy CPI spadł ze względu na wprowadzenie tarcz antyinflacyjnych).

Inflacja drenuje siłę nabywczą pieniędzy

Wyraźne podwyżki są powszechne we wszystkich kategoriach, na co wskazuje tzw. inflacja bazowa, czyli odczyt nieuwzględniający cen energii, żywności i paliw. Według prognoz ekonomistów (w poniedziałkowym odczycie GUS nie ma jeszcze tych danych) inflacja bazowa przyśpieszyła w październiku do 11,3 proc. rok do roku z 10,7 proc. we wrześniu. To najwyższy poziom w tym cyklu i odkąd te dane są publikowane. Nie sprawdziły się zapowiedzi przedstawicieli NBP, że szczyt przypadnie latem w okolicach 15-16 proc. Wszystko wskazuje na to, że podwyższona inflacja pozostanie z nami na dłużej.

Zdaniem ekonomistów szczyt głównego wskaźnika CPI przypadnie na luty 2023 r. i może dobić do 20 proc. rok do roku, po czym kolejne miesięczne odczyty powinny przynieść hamowanie i pod koniec 2023 r. może być w okolicach nieco poniżej 10 proc. Sporo zależeć będzie od cen surowców (głównie ropy naftowej, częściowo także węgla), kursu złotego do czołowych walut czy cen żywności. Znaczenie będzie mieć też siła krajowego popytu, zmniejszana przez rosnące stopy procentowe i wzrost inflacji (ale zasilana przez liczne wsparcie rządowe). Jedno jest pewne: średnioroczna inflacja w przyszłym roku może być niewiele niższa niż w tym, gdy sięgnie 14,5 proc. w porównaniu do 5,1 proc. w 2021 r. Ponadnormatywny wzrost cen pozostanie z nami na dłużej. Co to oznacza dla gospodarki: konsumentów i przedsiębiorstw?

Główny wskaźnik inflacji konsumenckiej CPI jest w Polsce najwyższy od prawie 26 lat. Szczyt przypadnie prawdopodobnie na luty, gdy CPI może dobić do 20 proc. rok do roku.

Główny wskaźnik inflacji konsumenckiej CPI jest w Polsce najwyższy od prawie 26 lat. Szczyt przypadnie prawdopodobnie na luty, gdy CPI może dobić do 20 proc. rok do roku.

Inflacja oznacza spadek siły nabywczej oszczędności, szczególnie tych „trzymanych pod materacem”, czyli w żaden sposób nieoprocentowanych. Jeśli pensje rosną wolniej od średnich cen konsumpcyjnych, maleją realne dochody pracowników. To będzie oznaczać (szczególnie w przypadku kredytobiorców), że Polaków będzie stać na mniejsze zakupy towarów czy usług. Dokłada się do tego słaby złoty, który jest pochodną wysokiej inflacji, zmniejszając dostępność dóbr importowanych.

— Inflacja powoduje spadek realnej wartości oszczędności. W takich warunkach osoby posiadające środki finansowe będą inwestować je w bardziej ryzykowne przedsięwzięcia, aby bronić się przed wzrostem cen. Przy takich działaniach kapitał jest zagrożony. Inflacja uderza również w gospodarstwa emerytów i rencistów. Dane GUS wskazują, że przeciętna emerytura z ZUS ma o prawie 7 proc. mniejszą faktyczną wartość niż rok temu. W przypadku świadczeń rolniczych z KRUS ubytek jest jeszcze większy i wynosi 10 proc. — mówi Jakub Rybacki, kierownik w zespole makroekonomii Polskiego Instytutu Ekonomicznego.

Większą waloryzację świadczeń zobaczymy dopiero w przyszłym roku (państwowe waloryzacje są „opóźnione” w stosunku do bieżącej inflacji), więc obecnie gospodarstwa emerytów i rencistów muszą ograniczać swoje wydatki. Najbiedniejsi tracą mocniej na inflacji, bo — nie mając oszczędności — nie mogą skorzystać z wyższych stóp procentowych, a jednocześnie koszty utrzymania (które teraz mocno rosną) stanowią gros ich wydatków.

— Jako konsumenci nie lubimy wzrostu cen, gdyż ogranicza on naszą „realną” siłę nabywczą. Jednak z punktu widzenia gospodarki nie każda podwyżka jest niepożądana. Ceny w gospodarce rynkowej odgrywają bardzo ważną rolę informacyjną. Zapewniają efektywną alokację zasobów, sterując nimi od gałęzi gospodarki charakteryzujących się niedoborem popytu do tych, w których niewystarczająca jest podaż. Problem pojawia się, gdy ceny zaczynają rosnąć samoistnie, niejako w oderwaniu od fundamentalnej sytuacji w poszczególnych branżach. Może tak się dziać np. na skutek gwałtownego wzrostu kosztów, znaczącego zwiększenia podaży pieniądza czy odkotwiczenia oczekiwań inflacyjnych. Wówczas sygnały cenowe w mniejszym stopniu spełniają swoją rolę, a gospodarka funkcjonuje w sposób mniej efektywny. W skrajnym wypadku hiperinflacji działanie gospodarki może w praktyce ulec załamaniu. Choć przy obecnych poziomach inflacji wciąż jesteśmy bardzo daleko od tak dramatycznego scenariusza, utrwalającej się na wysokim poziomie dynamiki cen nie należy bagatelizować — ostrzega Marcin Kujawski, starszy ekonomista BNP Paribas Banku Polska.

— Z perspektywy przedsiębiorstw większa wahliwość cen będzie oznacza uciążliwość prowadzenia działalności. W sektorze publicznym mogą pojawiać się trudności związane z rozstrzyganiem przetargów, z uwagi na przekroczenia budżetu. W przypadku prywatnych podmiotów problemem będzie zarządzanie rosnącymi kosztami pracy — tłumaczy Jakub Rybacki.

Za wysoką inflację konsumencką, mierzoną wskaźnikiem CPI, odpowiada w Polsce już nie tylko wzrost cen energii, paliw i żywności.

Za wysoką inflację konsumencką, mierzoną wskaźnikiem CPI, odpowiada w Polsce już nie tylko wzrost cen energii, paliw i żywności.

Jeden z głównych i najbardziej oczywistych skutków wysokiej inflacji to podwyżki stóp procentowych, które mają stłumić wzrost cen. Rada Polityki Pieniężnej przez rok podniosła stopę referencyjną NBP do 6,75 proc. z 0,1 proc. w czasie pandemii (lata 2020-2021) i 1,5 proc. przed jej wybuchem (lata 2015-2020). Zdaniem ekonomistów to jeszcze nie koniec i możliwe są podwyżki jeszcze łącznie o około 0,5 pkt proc., choć większość członków RPP deklaruje, że podnoszenie kosztu pieniądza może już nie być konieczne.

Podnoszone stopy procentowe (teraz są na najwyższym poziomie od początku 2003 r.) oddziałują na wiele różnych sposobów na gospodarkę. Głównie zmniejszają siłę nabywczą konsumentów posiadających kredyty złotowe mające zmienne oprocentowanie (przede wszystkim mieszkaniowe), bo raty takich hipotek mogą być nawet dwukrotnie wyższe niż rok temu. Wpływają też na spadek zdolności kredytowej, sprzedaż nowych kredytów hipotecznych, a więc i nieruchomości (towarzyszy temu zwykle wzrost cen najmu mieszkań, bo sporo osób nie stać na zakup własnego lokalu). To wszystko przekłada się na mniejszą aktywność w budownictwie mieszkaniowym.

Jednym z głównych skutków wzrostu stóp procentowych, jako pochodnej wysokiej inflacji, jest schłodzenie koniunktury gospodarczej. Polska gospodarka — relatywnie mała i otwarta (mocno powiązana z aktywnością globalną) — w głównej mierze zależy od koniunktury na świecie, gdzie wysokie stopy i inflacja również przynoszą spowolnienie. Gdyby okazało się gwałtowne, mogłoby dojść do wzrostu bezrobocia. Jednak teraz w Polsce jest najniższe od 30 lat (stopa bezrobocia rejestrowanego 4,8 proc.) i ze względów demograficznych (starzejące się społeczeństwo) prawdopodobnie w najbliższych latach istotnie nie wzrośnie.

Z wysoką inflacją można żyć, ale jest trudniej

Arkadiusz Balcerowski, ekonomista mBanku, zwraca uwagę, że w kontekście wysokiej inflacji w Polsce warto spojrzeć na… Turcję, gdzie wskaźnik cen konsumpcyjnych rośnie rok do roku o ponad 80 proc., a stopy procentowe są wprawdzie wyższe niż u nas, ale tamtejszy bank centralny je obniża, działając wbrew podstawowym założeniom ekonomicznym.

— Kraj ten ma względnie niskie bezrobocie i dość przyzwoity wzrost gospodarczy. Sytuacja fiskalna jest również relatywnie dobra, w przeciwieństwie do polityki pieniężnej. Problemem jest natomiast postępująca deprecjacja liry oraz rosnące uzależnienie od finansowania zagranicznego, w przypadku Turcji mówimy już o zaawansowanej „dolaryzacji”. Turcja jest bowiem przykładem kraju, w którym różnego rodzaju klauzule indeksacyjne są na porządku dziennym. Nie może być inaczej przy tym poziomie inflacji. To automatycznie podtrzymuje realne dochody, zyski przedsiębiorstw, co napędza dalej inflację — tłumaczy Arkadiusz Balcerowski. Dolaryzacja to wprowadzanie tej waluty do obrotu gospodarczego wewnątrz danego państwa i zastępowanie rodzimego pieniądza, co ułatwia prowadzenie rozliczeń w przypadku wysokiej inflacji.

— Wysoki popyt jest odzwierciedlony w znacznym deficycie na rachunku obrotów bieżących, co sygnalizuje uzależnienie od napływu kapitału zagranicznego i ujemną pozycję oszczędności netto krajowego sektora prywatnego. Z tego powodu kraj narażony jest na znaczną zmienność aktywności gospodarczej w zależności od sytuacji na globalnym rynku finansowym. Pomijam tutaj kontekst wzrostu nierówności wskutek wysokiej inflacji czy niepewności odnośnie do zawierania nawet dość prostych transakcji. Życie w takiej rzeczywistości jest zdecydowanie bardziej uciążliwe. Im dłużej pozwalamy inflacji na pozostawanie na wysokim poziomie, tym większe prawdopodobieństwo pojawiania się i rozprzestrzeniania procesów indeksacyjnych. To niebezpieczna droga, którą nie warto iść — podkreśla Arkadiusz Balcerowski z mBanku.

Niebezpieczna indeksacja. Spirala płacowo-cenowa już nakręcona

Ekonomiści zwracają uwagę, że działania indeksacyjne (tzn. waloryzowanie kontraktów i umów w zależności od tempa inflacji) widać już w danych o wynagrodzeniach w sektorze przedsiębiorstw. — W swoich komunikatach GUS już w lipcu pisał, że wyższe tempo wzrostu płac wynika m.in. z wypłat premii z powodu inflacji. Według naszych szacunków wynagrodzenia odpowiadają na wzrost kosztów życia z około 3-6-miesięcznym opóźnieniem. Siła tej odpowiedzi zależy od tego, w jakim stanie znajduje się rynek pracy. Na ten moment stopa bezrobocia wciąż pozostaje bardzo niska, więc biorąc pod uwagę, że inflacja CPI zbliżyła się ostatnio do poziomu 18 proc. rok do roku, należy zakładać, że wynagrodzenia będą zwiększać się w najbliższych miesiącach w tempie około 15-proc. rocznie, szczególnie biorąc pod uwagę zaplanowaną na przyszły rok blisko 20-proc. podwyżkę minimalnego wynagrodzenia. Uważamy więc, że spirala płacowo-cenowa już się nakręciła, a proces jej odkręcania będzie długotrwały — mówi Marcin Kujawski.

Ocenia, że szanse na powrót inflacji konsumenckiej do pasma odchyleń od celu inflacyjnego (2,5proc. +/-1 pkt proc.) do 2025 r. są bardzo niskie, a powrót inflacji do poziomu 3,5 proc. w perspektywie najbliższych dwóch lat wymagałby wystąpienia silnego dezinflacyjnego szoku w gospodarce światowej np. w wyniku gwałtownej przeceny surowców.

Działania dotyczące indeksacji umów o inflację bądź wzrost wynagrodzeń występowały często jeszcze przed znaczącymi podwyżkami cen z tego roku (o coraz powszechniejszych klauzulach waloryzacyjnych pisaliśmy m.in. w tym tekście). Jednak o ile wcześniej znane były głównie z biznesu (szczególnie w inwestycjach infrastrukturalnych), tak teraz coraz częściej pojawiają się w umowach konsumenckich. — Prawdopodobnie wpłyną one na przedłużenie okresu, w którym wzrost cen towarów i usług będzie wysoki, może dojść do skokowego wzrostu inflacji bazowej w styczniu — zaznacza Jakub Rybacki z PIE.

Dodaje, że rzeczywiście inflacja powoduje częstsze oczekiwania podwyżek wynagrodzeń, co przyczynia się do tzw. spirali płacowo-cenowej. Przytacza badanie NBP (tzw. szybki monitoring) wskazujące, że w IV kwartale 2022 r. podwyżki deklaruje 34 proc. przedsiębiorstw, ale w poprzednich latach na koniec roku zwykle było to 20 proc. Również prognozy analityków regularnie nie doszacowują tempa wzrostu wynagrodzeń. W lipcu analitycy sugerowali, że pensje w tym roku będą wyższe średnio o 11 proc. niż w 2021. Obecnie prognozy oscylują koło 13 proc. W tym tekście piszemy, że tempo wzrostu wynagrodzeń w Polsce od paru miesięcy jest mniejsze od inflacji (zatem realne dochody maleją) i w kolejnych miesiącach różnica ta może się jeszcze zwiększyć, uderzając w konsumentów.

Stopa referencyjna NBP w Polsce wynosi 6,75 proc. i jest najwyższa od stycznia 2003 r.

Stopa referencyjna NBP w Polsce wynosi 6,75 proc. i jest najwyższa od stycznia 2003 r.

Jedno z „ekonomicznych porzekadeł” mówi, że rozpędzająca się inflacja powoduje zryw konsumentów do zakupów (co jeszcze miałoby napędzać wzrost cen, bo rośnie popyt) zgodnie z logiką: skoro ceny rosną i będą rosły, to lepiej kupić coś teraz, niż za jakiś czas, bo zapłacimy nominalnie mniej niż np. za rok i nie narazimy oszczędności na spadek realnej wartości. To podejście jednak nie sprawdza się na dłuższą metę, może występować jedynie na początku trendu wzrostu cen, gdy konsumenci mają jeszcze oszczędności i ich realne dochody oraz rozporządzalne nie zostały nadmiernie uszczuplone wzrostem inflacji i stóp.

— Obecnie nie widzimy, aby inflacja powodowała wzrost zakupów. Wolumen sprzedaży dóbr trwałych np. sprzętu RTV i AGD był we wrześniu o prawie 5 proc. niższy niż rok temu. Podobne spadki występują także w przypadku motoryzacji (3 proc.) — zaznacza Jakub Rybacki z PIE.

businessinsider.com.pl

Więcej postów