KRWAWA amerykańska epidemia w szkołach i na masowych imprezach

KRWAWA amerykańska epidemia

Ameryką wstrząsnęło w ostatnich latach kilka masakr w szkołach i na koncertach. Sprawcy strzelali z ogólnodostępnej broni szturmowej, ale pomimo powszechnego oburzenia, wszelkie działania, by ograniczyć jej sprzedaż upadały – ostatnio jednak pojawił się szeroki młodzieżowy ruch, domagający się radykalnych zmian, a sprawa dostępu do broni niespodziewanie nie znika z mediów, pisze Tim Ball z POLITICO.

Niedawno minęła druga rocznica najkrwawszej strzelaniny w dziejach Ameryki, kiedy to mężczyzna uzbrojony w 24 sztuki broni rozbił szybę w oknie pokoju hotelowego na 32 piętrze i ostrzelał tłum ludzi bawiących się na koncercie. Zginęło 58 osób, a rany odniosło 422.

Można przejechać się wzdłuż Las Vegas Boulevard, mijając kasyna po prawej i po lewej, aż do miejsca, gdzie na wprost salonu Harleya Davidsona stoi sławny napis „Welcome to Las Vegas”. Można stanąć w długiej kolejce, aby zrobić sobie przed nim zdjęcie albo pójść parę kroków dalej i skupić uwagę na 58 drewnianych krzyżach, które stoją po to, by nikt nie zapomniał o ofiarach największej tragedii, jaka spotkała to miasto.

A potem można przejechać się z powrotem główną aleją obok hotelu Mandalay Bay, z którego okien strzelał zabójca i dalej obok obszernego pustego placu, gdzie uczestnicy festiwalu tańczyli w takt muzyki country, kiedy spadł na nich grad lecących z nieba kul – obecnie obszar ten jest zagrodzony i powstanie tam parking. Jadąc dalej znajdziemy jedną z niezliczonych strzelnic, reklamowanych jako atrakcje dla turystów.

Parkujemy na pustym placu koło apteki, naprzeciw McDonalda, nieopodal kaplicy ślubnej, płacimy mniej więcej sto dolarów i możemy sobie postrzelać z takiej samej broni, jakiej użyto przy tamtym ataku: półautomatycznego rewolweru, powtarzalnego karabinku snajperskiego czy karabinu szturmowego AR-15 – modelu, który był zakazany przepisami federalnymi w latach 1994-2004, ale dziś szalenie popularnego wśród miłośników broni. NRA, Narodowe Stowarzyszenie Strzeleckie, określa go jako „Karabin Ameryki”.

Rozerwij się na strzelnicy

Postanawiam postrzelać sobie w Strip Gun Club, który ma siódmą pozycję w rankingu „najlepszych rozrywek” w Las Vegas, według serwisu TripAdvisor. Sześć z pierwszej dziesiątki w tej kategorii to strzelnice.

Listę dopełnia miejsce, gdzie można sobie demolować zezłomowane samochody, klub rzutu siekierą oraz „jedyny w swoim rodzaju pokój szału, miejsce, gdzie można bezpiecznie rozwalać przedmioty”. Byłem w Las Vegas wiele razy. Jest tam wiele rozrywek, które nie obejmują strzelania, rąbania czy rozbijania rzeczy, ale faktycznie nigdy nie spróbowałem się wyżyć w pokoju szału.

Dostaję do podpisu deklarację zrzeczenia się ewentualnych roszczeń, sprawdzają moje prawo jazdy – chociaż nie wiadomo po co, bo mój instruktor powiedział mi potem, że i tak nie mają jak sprawdzić w istniejących bazach danych, czy ktoś nie ma zakazu posiadania broni. Na koniec wreszcie postawny facet imieniem Jake bierze modele, jakie sobie wybrałem, daje mi słuchawki ochronne i prowadzi na strzelnicę.

Zaczęliśmy od pistoletu – proste nawet dla nowicjusza, chociaż Jake litościwie nie przesunął tarczy aż na koniec toru strzeleckiego – potem przeszliśmy do karabinka snajperskiego (całkiem spory kawał broni, nawet dla kogoś dużej postury). I wreszcie na koniec AR-15.

Przy strzelaniu pojedynczym broń daje spory odrzut, chociaż jest raczej niewielkich rozmiarów. Ale kiedy się przełączy na tryb automatyczny, to dla kogoś bez doświadczenia jest to uczucie jakby trzymał w rękach wierzgające dzikie zwierzę. Łatwo jest strzelać mniej więcej przed siebie, ale niemożliwe jest celowanie w środek tarczy.

Jake ostrzegł mnie o tym wcześniej. – W pełnym automacie karabin nie jest zbyt celny ani przydatny – powiedział. Wystrzelanie 15 naboi z magazynka zajęło mi parę sekund. Dudniło mi w uszach, na klatce piersiowej zaczynał robić się siniak, a w powietrzu zrobiło się gęsto od zapachu prochu. Nie byłem w stanie pojąć, jak ktoś bez przeszkolenia może posiadać taką broń.

Szkoły na linii strzału

Należę do ostatniego pokolenia Amerykanów, które w liceum musiało martwić się jedynie o dręczenie przez kolegów, trądzik, klasówki z matematyki, przyznawanie się do homoseksualizmu, podania na uczelnie, wolne miejsce w stołówce, wspólne prysznice po lekcji wuefu i to, czy nikt nie zamienił potem ubrań.

Ćwiczenia strzeleckie oraz odruch kulenia się w reakcji na każdy dźwięk, który może przypominać strzał – tego się nie znało.

Dorastałem w świecie pełnym broni. Nie w moim domu wprawdzie, ale w domach wielu kolegów i na budach rozlicznych pick-upów. Hrabstwo El Dorado w Kalifornii jest malowniczo pofałdowane. Ludzie tam polowali, głosowali na Republikanów, spędzali weekendy wędkując albo jeżdżąc na nartach. W lokalnej szmatławej gazecie szukało się rubryki policyjnej, żeby sprawdzić, czy jakiegoś znajomego nie zatrzymano na jeździe po pijaku, ale nie po to, żeby sprawdzić, kto kogo zastrzelił.

Miałem 18 lat, kiedy dla gazetki wydawanej przez City College w San Francisco pisałem reportaż o konsekwencjach szkolnej strzelaniny – pierwszej w mojej karierze. To nie była jeszcze Columbine, chociaż właśnie nazwa tego liceum w stanie Colorado stała się symbolem początku nowej ery strachu na szkolnych korytarzach.

Rok przed Columbine, pewnego majowego popołudnia w 1998 r. w Springfield w stanie Oregon piegowaty, układny 15-latek Kip Kinkel strzelił swojemu ojcu w tył głowy, bo nie podobało mu się, że chce go posłać do szkoły wojskowej. Kiedy matka dotarła do domu parę godzin później, Kinkel czekał na nią w garażu, powiedział, że ją kocha i strzelił sześć razy.

Następnego ranka schował pod płaszczem dwa noże, karabin, dwa pistolety i 1127 sztuk aminicji, pojechał do liceum Thurston i postrzelił 29 uczniów. Jeden z nich unieszkodliwił Kinkela, kiedy przeładowywał broń. Dwie ofiary zmarły.

A potem wydarzyła się masakra w Columbine.

Obrazem na zawsze z nią związanym pozostanie zdjęcie przystojnego 17-latka Patricka Irelanda, postrzelonego dwa razy w głowę, z koszulką i spodniami zalanymi krwią, który zwisa z okna z potłuczonymi szybami. O dziwo, przeżył to. Trzynaścioro kolegów i koleżanek z jego klasy nie miało tyle szczęścia.

W kolejnych latach strzelaniny zaczęły się zdarzać w regularnym rytmie, który wydaje się bardziej z ducha amerykański niż jej hymn narodowy.

W 2007 r. student politechniki Virginia Tech zabił z pistoletów półautomatycznych 32 osoby i ranił 17, po czym zastrzelił siebie.

W 2012 r. podczas nocnego seansu „Mrocznego rycerza” w miasteczku Aurora w stanie Colorado pewien mężczyzna wymknął się przez wyjście awaryjne, przebrał się w czarny kombinezon bojowy oraz maskę gazową, wyciągnął pojemniki z gazem łzawiącym i trzy pistolety, wrócił na salę i zastrzelił 12 osób.

Ale moment zwrotny w historii stosunku Amerykanów do broni nadszedł niecałe pięć miesięcy później w szkole podstawowej Sandy Hook w Newtown w stanie Connecticut.

Około 9:35, pięć minut po tym, jak budynek został zamknięty w ramach wdrożonej niewiele wcześniej procedury podwyższonego bezpieczeństwa, pewien 20-latek, leczony wcześniej psychiatrycznie, strzelił w szyby w drzwiach frontowych, wszedł do sali lekcyjnej i zastrzelił 15 pierwszoklasistów oraz nauczycielkę. Przeżyła tylko jedna sześcioletnia dziewczynka.

Potem poszedł do sali, gdzie lekcje miała inna pierwsza klasa i dalej strzelał. Pięć minut od pierwszego strzału rozległ się ostatni – sprawca wycelował we własną głowę. Bilans ofiar wyniósł 27, wśród nich sprawca, jego matka i dwadzieścioro dzieci wieku 6-7 lat.

Kiedy opadł szok i przygasła żałoba, pojawił się gniew, co zresztą oczywiste.

Ale gniew nie doprowadził do zmian w prawie. Zapłakani, przybici, wściekli rodzice tuż po pogrzebach swoich dzieci walczyli o ostrzejsze przepisy dotyczące posiadania broni, po czym patrzyli jak ustawa o powszechnym obowiązku sprawdzania nabywców broni upadła w Senacie.

Co na to politycy

W tym kraju nadzieja nie jest już wieczna, ale jej źródło wciąż bije.

Przyjechałem do Las Vegas nie żeby sobie postrzelać czy pograć, lecz żeby wziąć udział w forum na temat przemocy z udziałem dziewięciu czołowych kandydatów do startu w wyborach prezydenckich.

W centrum kongresowym koło lotniska atmosfera przypominała raczej imprezkę po godzinach niż poważną polityczną debatę na ważny ogólnokrajowy temat.

Zorganizowane przez dwie organizacje – March for Our Lives i Giffords – forum to miało stanowić najwyższe rangą spotkanie polityczne poświęcone kontroli nad bronią. Rola broni w życiu Amerykanów stała się jak nigdy dotąd czołowym tematem w kampanii wyborczej. Trupy padają już nie tylko w szkołach, na koncertach, w klubach, ale i na drogach prowadzących do nich, więc zatrzymanie tego przelewu krwi stało się Sprawą przez duże S.

Potencjalni nominaci Partii Demokratycznej zrobili coś jeszcze do niedawna niepojętego: prześcigali się w propozycjach kontroli dostępu do broni. Nie było obchodzenia tematu na paluszkach, tylko konkretne propozycje działań. Kandydaci opowiadali o swoich planach i odpowiadali na pytania z sali.

Organizacja March for Our Lives wzywa polityków, żeby wdrożyli pięciopunktowy plan. Obejmuje obowiązkowe odkupowanie „broni wojennej”, ogólnokrajowy system licencji i rejestru broni, ogłoszenie przemocy z bronią w ręku zagrożeniem dla bezpieczeństwa państwa, federalne śledztwo skarbowe wobec potężnego stowarzyszenia strzeleckiego NRA oraz mianowanie krajowego pełnomocnika ds. przeciwdziałania przemocy. Chce też, żeby każdy Amerykanin w dniu 18-tych urodzin automatycznie był rejestrowany w spisie wyborców.

Z daleka wygląda to wszystko zdroworozsądkowo. Ale gdyby wprowadzić wszystkie punkty naraz, plan okazałby się kolosalną zmianą w kraju znanym z tego, że chroni prawo do broni, a nie je ogranicza.

I może właśnie dlatego tylko jeden kandydat – były kongresmen Beto O’Rourke – opowiedział się za wszystkimi punktami.

Mimo wszystko czuło się w powietrzu pewną zmianę. Główni kandydaci Demokratów dyskutowali nad zwalczaniem przemocy zadawanej z bronią w ręku. Cała partia osiągnęła najwyraźniej konsensus, że trzeba coś z tym zrobić.

Pete Buttigieg, młodzieńczo wyglądający burmistrz South Bend w stanie Indiana, którego notowania idą ostatnio mocno w górę, od razu trafił w sedno: – Właściwie każdy z kandydatów tutaj powie, że opowiada się za tym samym. Każdy myśli, że jego plan jest najlepszy, ale jeśli nic nie zrobimy, to jakby każdy z nich przemnożyć przez zero – powiedział do zebranych.

Miał rację. Impet polityczny w tej sprawie gaśnie, kiedy z czołówek gazet znikają wielkie nagłówki. Tak było dotąd. Ale w miarę jak występowali kolejni kandydaci, czuło się, że teraz narasta.

Oczywiście zawdzięczamy to kolejnej strzelaninie.

Walentynkowa masakra na Florydzie

Było walentynkowe popołudnie 2018 r. w liceum Marjory Stoneman Douglas w Parkland na Florydzie. Jeden z tych rzadkich, magicznych dni w trakcie licealnej nauki, kiedy wszyscy wydają się naprawdę szczęśliwi. Koleżanki dostają róże od kolegów, wyznawane są uczucia, każdy się uśmiecha.

Kampus był już prawie pusty, kiedy zajechał pod nią były uczeń z karabinem AR-15. Poszedł wprost do budynku mieszczącego 30 sal lekcyjnych.

Uruchomił alarm pożarowy i zaczął strzelać – w korytarzach, salach, przez okna pierwszego, drugiego i trzeciego piętra. Strzelanina trwała tylko sześć minut, ale zginęło 14 uczniów i trzej pracownicy szkoły. Rannych zostało 17 osób.

Mogło to być tylko kolejne głuche uderzenie bębna w śmiertelnym staccato rozbrzmiewającym po Ameryce, gdyby nie to, jak zareagowali ocaleni z masakry.

Dosłownie w kilka godzin później powołali organizację March for Our Lives (Marsz dla naszego życia). Dwa dni przed forum w Las Vegas skontaktowałem się z Davidem Hoggiem, uczniem, który przeżył i jest twarzą tego ruchu.

W dzień strzelaniny każdy próbował zorientować się co się stało i kto z kolegów przeżył. Najbliższy krąg Hogga ocalał, ale czwórka koleżanek jego siostry Lauren zginęła. Kiedy Lauren wróciła do domu, wyła z rozpaczy.

– Tak mną to wstrząsnęło, że nie mogłem już niczego nie robić – mówi Hogg.

Wsiadł więc na rower i wrócił do szkoły z postanowieniem, że przejmie kontrolę nad opowieścią o zdarzeniach tego dnia i odda głos kolegom, ich rodzicom, każdemu, kto był gotów mówić, bez względu na poglądy polityczne. – Wiedziałem, że jeśli nie potraktujemy tego inaczej, to stanie się to tylko kolejną jednotygodniową historią. Aż tak bardzo się znieczuliliśmy – opowiada.

Marsz dla naszego życia

Hogg zdaje sobie sprawę, jak bardzo symboliczną rolę odgrywa broń w życiu Ameryki. Jego ojciec Kevin Hogg był pilotem śmigłowca piechoty morskiej, a następnie agentem FBI w południowej Kalifornii, nosił więc broń przez większość życia.

Pamięta jak w drugiej klasie patrzył na ojca czyszczącego rewolwer na stole roboczym w garażu. Po raz pierwszy strzelał – także z pistoletów maszynowych – w czwartej klasie.

– Rozumiem, po co ludzie chcą mieć broń: żeby chronić rodziny. Ale czy chcemy stworzyć Amerykę, gdzie jedynym sposobem ochrony rodzin będzie uzbrojenie każdego? – pyta.

Organizacja March for Our Lives chce zadbać, aby odpowiedź na to pytanie brzmiała „nie”. Pierwotnie nazwali się „Nigdy więcej”, ale w tej nazwie było zbyt wiele płonnych nadziei. Ich szeregi szybko rosły.

Te dzieciaki – bo to były dzieciaki – wiedziały, że na razie muszą odsunąć smutek na bok i złapać byka za rogi. Wsiadali zatem tłumnie do autobusów, żeby odwiedzać biura stanowych kongresmenów, domagając się zaostrzenia kontroli nad bronią. Zorganizowali marsz na Waszyngton, celową wybierając datę na tyle odległą, żeby zdołać jakoś ogarnąć logistykę. Ale nie aż tak odległą, żeby siadła energia w organizacji.

W stolicy pojawiły się setki tysięcy młodych ludzi. Na całym świecie maszerował w geście solidarności ponad milion. Początkowa zbieranina licealistów przypominająca klub dyskusyjny, szkolny samorząd czy kółko teatralne, stała się wielką instytucją zdolną zbierać miliony dolarów i ściągać miliony zwolenników.

W sali konferencyjnej w Las Vegas Beto O’Rourke wszedł na scenę, pozdrowił obecnych i usiadł koło moderatora. Czuł się jak wśród przyjaciół.

Kiedy w wyniku strzelaniny w jego rodzinnym mieście El Paso w Teksasie zginęły w sierpniu 22 osoby (nie było go wtedy w mieście), O’Rourke stał się dorosłą twarzą całego ruchu. Jako jeden z nielicznych kandydatów popiera obowiązkowy odkup broni szturmowej. To znaczy, że jeśli posiadasz AR-15, to w ramach jego planu już nie byłbyś jego właścicielem.

Większość innych pretendentów popiera dobrowolny program odkupu tej broni oraz zakaz sprzedaży w przyszłości, ale w ten sposób miliony sztuk pozostaną w obiegu. To trochę tak, jakby na meczu ogłosić, że za godzinę zostanie wstrzymana sprzedaż piwa. Wszyscy rzucą się kupować na zapas.

– Inni kandydaci patrzą na sondaże, kombinują, rozmawiają z konsultantami i obserwują grupy fokusowe. Ale sondaże, jeśli są wam aż tak potrzebne, wspierają ten pomysł – powiedział.

Dla obecnych na sali zabrzmiało to przekonująco. Dla reszty Ameryki niekoniecznie. Uczestnicy forum zgotowali mu owację na stojąco, ale w tym samym czasie, kiedy przemawiał z Las Vegas, w sondażach zjechał już do ledwie 1 proc. poparcia. A w miesiąc później ogłosił, że wycofuje się z wyścigu.

Czy to się zmieni? Chciałem porozmawiać z kimś, kto już nie raz opisywał ten cykl: najpierw wybuch gniewu, potem głosy domagające się działania, po czym znów apatia, aż do następnej nieuniknionej tragedii. Znalazłem Eli Saslowa, dziennikarza Washington Post i laureata nagrody Pulitzera, który przez ostatnie dziesięć lat zajmował się strzelaninami.

Wyszukiwanie na stronie internetowej jego gazety daje 276 tekstów na ten temat. Jego specjalność to reportaże o tym, jak sobie radzą ludzie po tym, jak już odjedzie ostatnia ekipa telewizyjna.

Dzwonię do niego z pytaniem, czy to ostatnie wzmożenie przypomina poprzednie, czy też w powietrzu wisi jakaś zmiana.

– Na pewno istnieje poczucie, że tym razem jest inaczej – mówi. – Niestety to nie pierwszy raz, kiedy istnieje poczucie, że będzie inaczej.

Autor jest dyrektorem kreatywnym POLITICO. Przed przeprowadzką do Brukseli w 2015 r. prawie 20 lat pracował jako dziennikarz w USA

MICHAŁ BRONIATOWSKI, ONET.PL

Więcej postów