Obrońcy praw człowieka wzywają francuską policję do zaprzestania brutalnych działań i używania gumowych kul – od czasu pierwszych demonstracji „żółtych kamizelek” w listopadzie ubiegłego roku 24 osoby straciły oko, a 283 doznały innych urazów głowy od pocisków wystrzeliwanych przez siły porządkowe – pisze Pauline Bock z POLITICO.
Franck Didron rozmawiał akurat przez telefon ze swoją matką, kiedy stracił prawe oko. Był 1 grudnia, trzecia sobota cotygodniowych demonstracji ruchu „żółtych kamizelek” na ulicach francuskich miast. 20-letni Didron po raz pierwszy brał udział w wielkim marszu ulicznym w Paryżu.
– Odwróciłem głowę i zostałem postrzelony – opowiada. – Następne, co sobie uświadomiłem, to że leżę na ziemi.
Oko Didrona uszkodziła gumowa kula wystrzelona z kontrowersyjnej strzelby znanej jako lanceurs de balles de défense – w skrócie LBD. Francuska policja używa tej broni mimo rosnącej krytyki ze strony organizacji broniących praw człowieka. Kilka sekund wcześniej Franck zapewniał swoją matkę, że wszystko z nim w porządku.
Nie był to pojedynczy przypadek: według Davida Dufresne – niezależnego dziennikarza prowadzącego rachunek obrażeń wśród protestujących – od czasu pierwszych demonstracji „żółtych kamizelek” w listopadzie ubiegłego roku 24 osoby straciły wzrok w jednym oku, a 283 doznały innych urazów głowy od policyjnej broni, najczęściej właśnie od gumowych kul wystrzeliwanych z LBD.
Francuskie ministerstwo spraw wewnętrznych, które nie prowadzi statystyk dotyczących konkretnych typów urazów, informuje jedynie, że do dnia 13 maja rannych zostało 2448 demonstrantów i 1797 policjantów.
Eskalacja żądań i agresji
Od czasu pierwszych protestów sprzed pół roku ruch „żółtych kamizelek” przeszedł drogę od demonstracji przeciwko podwyżce podatku od paliwa do momentami pełnej przemocy rewolucji przeciwko prezydentowi Emmanuelowi Macronowi i jego polityce gospodarczej.
Skala protestów zmusiła ostatecznie Macrona do zrezygnowania z podwyżki podatku i zorganizowania „szerokiej, narodowej debaty”, w której obywatele mogliby głośno wyrazić swoje żale. Niestety, próby dialogu zostały przyćmione przez akty przemocy, kiedy doszło do zamieszek na Polach Elizejskich, a francuska policja zareagowała bardzo ostrymi działaniami.
Brutalne zachowania policjantów wywołały oburzenie i obok niezadowolenia z gospodarki stały się wtórną siłą napędową cotygodniowych protestów.
Z jednej strony policja była krytykowana za to, iż dopuściła do tego, że demonstracje wymknęły się spod kontroli – z drugiej wielu, w tym rzecznik praw człowieka, uznało jej działania (w tym także użycie broni takich jak LBD) za nieproporcjonalne do sytuacji. Wraz ze wzrostem liczby poważnych obrażeń kwestia policyjnej przemocy stała się jednym z głównych tematów debaty politycznej we Francji.
– W ciągu ostatnich 20 lat sześćdziesiąt osób straciło oko na skutek działań policji – komentuje David Dufresne. – Z czego 24 od listopada ubiegłego roku.
Dziennikarz dodaje, że do niedawna zasadą francuskiej policji było niewchodzenie w kontakt z protestującymi – ale najwyraźniej ta taktyka się zmieniła.
Ministerstwo spraw wewnętrznych potwierdza, że policja zmieniła podejście. – Ewolucja pokojowych protestów w marsze, w czasie których agresywne jednostki systematycznie starają się wywoływać zamieszki sprawiła, że siły porządkowe przyjęły nową taktykę: mobilność, natychmiastowe rozpraszanie agresywnych grup i aresztowania – powiedział dziennikarzom POLITICO przedstawiciel resortu, dodając, że policjanci przestrzegali takich zasad działania tylko w sytuacji absolutnej konieczności i reakcji proporcjonalnej do zagrożenia.
Francuska policja używa także GLI-F4, granatów z gazem łzawiącym, z których każdy zawiera 25 gramów TNT.
Ich użycie w czasie demonstracji „żółtych kamizelek” doprowadziło do tego, że pięć osób straciło po jednej dłoni – i doprowadziło do śmierci starszej kobiety, która właśnie podchodziła do okna we własnym mieszkaniu, kiedy wpadł przez nie granat. Francja jest jedynym krajem w Europie, w którym policja używa takich granatów – i jednym z nielicznych, gdzie korzysta się z gumowych kul.
Wiele organizacji i instytucji broniących praw człowieka – między innymi francuska Liga Praw Człowieka, Défenseur des Droits, Amnesty International, Rada Europy czy ONZ – apelują do francuskich władz o zaprzestanie używania LBD.
– Domagamy się dogłębnego zbadania doniesień o nadmiernym użyciu siły we Francji – mówiła w marcu wysoka komisarz ds. praw człowieka Michelle Bachelet.
„Moje życie się skończyło”
W kwietniu rząd Francji odpowiedział na te zarzuty: „Strzelby LBD nigdy nie są wykorzystywane przeciwko demonstrantom – nawet najbardziej zaangażowanym – którzy nie dopuszczają się aktów agresji wobec policji albo nie wyrządzają poważnych szkód. Jeśli zaś tak się zachowują, nie są już demonstrantami, ale uczestnikami agresywnego, nielegalnego zgromadzenia”.
24 „mutilés” („okaleczonych”) jak sami siebie nazywają – ludzi, którzy w czasie zamieszek stracili oko czy dłoń – nie zgadza się z tym. Franck Didron stanowczo twierdzi, że nie zachowywał się agresywnie, kiedy został trafiony: rozmawiał akurat przez telefon i nawet nie zdawał sobie sprawy, że zbliża się do niego policja.
Do Paryża przyjechał z departamentu Haute-Marne we wschodniej Francji, gdzie pracował jako architekt krajobrazu. Kiedy jego firma upadła, został zwolniony – podejmował się różnych drobnych prac, aby (z trudem) związać koniec z końcem.
– Uczestniczyłem w demonstracji, aby upomnieć się o moją przyszłość, o przyszłość wszystkich – mówi. – Teraz mam 20 lat i straciłem oko. Moje życie się skończyło.
Wszyscy „okaleczeni”, którzy rozmawiali z dziennikarzami POLITICO, zaprzeczają, jakoby dopuszczali się aktów przemocy – choć niektórzy przyznają, że protesty z czasem stały się bardziej agresywne. David Breidenstein, 40-letni robotnik fabryczny z Troyes na wschodzie Francji, opowiada, że 16 marca w Paryżu próbował wydostać się z chmury gazu łzawiącego, kiedy trafiła go gumowa kula.
– Poczułem się, jak betonowy blok, do którego ktoś strzelił z bardzo bliska – mówi Breidenstein, dziś ślepy na lewe oko.
27-letni Gwendal Leroy pomógł właśnie wezwać karetkę dla innego rannego demonstranta w mieście Rennes, 19 stycznia, i przechodził na druga stronę ulicy, aby opuścić zgromadzenie, kiedy tuż za nim wybuchł granat z gazem łzawiącym. Do dziś nie wie, czy w oko zranił go ten wybuch, czy wystrzelona jednocześnie kula z LBD. – Ostatnie, co zobaczyłem moim lewym okiem, był wybuch – mówi.
Patrice Philippe, 49-letni kierowca z Lons na południowym zachodzie Francji, postanowił przyjechać do Paryża 8 grudnia, aby „wesprzeć ludzi przeżywających trudności”, choć sam nie miał żadnych problemów finansowych. Pamięta, jak szedł w stronę policjantów, aby zapytać, czy może opuścić demonstrację, która, jak mówi, zaczęła robić się męcząca, kiedy poczuł wybuch granatu – a moment później gumowa kula trafiła go w oko.
– Wtedy zobaczyłem, gdzie kończy się nasza wolność – mówi Philippe. To była pierwsza demonstracja, w jakiej kiedykolwiek brał udział.
Razem z innymi poszkodowanymi założyli zatem grupę wsparcia dla ofiar policyjnej przemocy, pod nazwą „Les mutilés pour l’exemple” („Okaleczeni dla przykładu”). W swoim manifeście deklarują, że chcą „walczyć o sprawiedliwość i zakaz stosowania tych broni wojennych”.
Broń wojenna
Takie określenie może wydawać się przesadzone, ale – jak doniósł ostatnio tygodnik „Le Canard Enchaîné” – kiedy strzelby LBD są sprzedawane za granicę, stosuje się do nich te same przepisy, co do broni używanej w konfliktach zbrojnych.
Francuskie ministerstwo spraw wewnętrznych poinformowało nas, że LBD to „broń typu pośredniego”, należąca do kategorii broni „zaprojektowanych do celów wojskowych lub do egzekwowania prawa”.
– Nie jesteśmy oprychami, faszystami czy radykałami, jak nazywają nas władze – mówi Gwendal Leroy. – Jesteśmy bezrobotnymi, robotnikami, studentami, emerytami. Głodujemy, chcemy, aby nas usłyszano, a ich to nie obchodzi.
Ruch „żółtych kamizelek” jest zdeterminowany, aby kontynuować protesty, więc nic nie wskazuje na to, aby cotygodniowy cykl agresji i przemocy – przez Philippe’a, kierowcę, nazywany „sobotnimi wojnami” – miał się szybko skończyć. Philippe ma nadzieję, że rząd podejmie zdecydowane kroki w sprawie brutalności policji. – Inicjatywa jest po ich stronie – mówi. – Niech po prostu pozwolą ludziom demonstrować.
Ministerstwo spraw wewnętrznych odpowiada, że zawsze wzywało policjantów do odpowiedzialności i przykładnego zachowania i dodaje: „Zawsze mówiliśmy, że każdy uraz i rana, czy to po stronie policji, czy demonstrantów, to za dużo, a jeśli ktoś łamie prawo, powinien ponieść tego konsekwencje”.
Jednak francuski rząd generalnie niechętnie mówi o stosowaniu przemocy przez policję, co jeszcze bardziej rozwściecza protestujących. Minister spraw wewnętrznych Christophe Castaner był szczególnie ostro krytykowany za lekceważenie brutalności policjantów. W styczniu, kilka tygodni po tym, jak okaleczeni zostali Didron i Philippe, Castaner powiedział: – Nie znam żadnego przypadku, w którym policjant zaatakował uczestnika demonstracji.
W lutym Castaner wziął udział w programie telewizyjnym, w którym tłumaczył politykę uczniom. Na narysowanej ludzkiej sylwetce zaznaczył wtedy te części ciała, w które policji „wolno” strzelać, aby kontrolować tłum: ręce, nogi, ale nigdy głowa! Powiedział też, że zdarzyło się tylko kilkanaście sytuacji, w których ktoś został postrzelony w twarz. Tymczasem David Dufresne naliczył już 195 tego typu urazów głowy.
W kwietniu – kiedy Dufresne doliczył się już 23 straconych oczu, pięciu dłoni i 233 urazów głowy – Castaner powiedział, że: „…jeśli policja popełniła błędy, to zostaną wyciągnięte konsekwencje”, zaraz jednak dodając, że błędy to na razie „margines”.
Miesiąc później minister miał już poważne problemy po tym, jak powiedział, że protestujący „zaatakowali” personel medyczny w szpitalu Pitié-Salpêtrière, w czasie paryskiego marszu z okazji Święta Pracy – co, jak później udowodniono, było nieprawdą: okazało się, że uczestnicy demonstracji weszli jedynie do szpitala, aby wymknąć się z policyjnego okrążenia.
Castaner przyznał potem, że nie powinien użyć słowa „zaatakowali”. – Powinienem był powiedzieć o „gwałtownym wtargnięciu” – powiedział.
Brak zaufania
Brutalne metody kontroli tłumu są jednak starsze niż prezydentura Emmanuela Macrona: stosowano je już w roku 2016, kiedy rząd jego poprzednika François Hollande’a zmagał się z protestami po reformie prawa pracy.
– To wtedy po raz pierwszy zobaczyliśmy ten agresywny sposób działania, z taktyką okrążania protestujących i wykorzystaniem broni, której użycie skutkowało okaleczeniami – komentuje Vincent Denis, wykładowca historii najnowszej Francji na Sorbonie, dodając, że taktyka okrążania („hoop net”) okazała się przeciwskuteczna, bo wywoływała panikę wśród demonstrantów, co z kolei prowadziło do eskalacji przemocy.
Denis krytykuje także policję za to, że rozdała strzelby LBD funkcjonariuszom „nieprzeszkolonym do ich używania”. Demonstranci twierdzą, że wiele strzałów z LBD oddawali policjanci z wydziału kryminalnego, którzy wspierali inne siły policyjne w czasie protestów.
Ministerstwo spraw wewnętrznych poinformowało, że policjanci przechodzą szkolenia i testy z użycia broni, a strzelby LBD zawsze rozdawane są tylko „tymczasowo, na potrzeby konkretnych działań i pod ścisłą kontrolą, wyłącznie tym policjantom, którzy mają pozwolenie na używanie broni”.
Nieufność protestujących wobec policji wzrosła po tym, jak w kilku przypadkach nagrania z kamer, które mogłyby zidentyfikować odpowiedzialnych funkcjonariuszy, okazały się bezużyteczne: albo ich brakowało (jak w przypadku Didrona), albo kamery filmowały pod niewłaściwym kątem (w przypadku Leroya).
Didron czuje czasami gniew na policjantów, ale przede wszystkim chce odpowiedzi. – Chciałbym, żeby policjant, który mi to zrobił, wyjaśnił dlaczego. Tak, żebym zrozumiał – mówi.
Leroy z kolei mówi, że nie jest zły na policjanta, który go zranił. Jak mówi, od początku wiedział, że funkcjonariusz nie poniesie odpowiedzialności, więc w procesie radzenia sobie z sytuacją „pominął etap nienawiści”. Mimo urazu mówi, że rozumie policjantów i żandarmów (ci ostatni postrzegani są często jako bardziej umiarkowani) – i wzywa ich, aby także przyłączyli się do demonstracji.
Członkowie grypy „okaleczonych” próbują pomagać sobie nawzajem i wspierać się, mówią jednak, że sytuacja taka jak utrata oka to doświadczenie izolujące od innych, nawet, jeśli ma się grupę wsparcia. – Mamy podobny problem, ale płaczemy oddzielnie – mówi obrazowo Philippe.
„Okaleczeni” mówią, że cierpią na silne migreny, spadki nastroju i czują się uwięzieni we własnych domach: po takim urazie przez pół roku nie wolno prowadzić samochodu, a drugie oko wykazuje nadwrażliwość na światło. – Większość czasu spędzam w ciemności – mówi David Breidenstein. – Moje drugie oko bardzo szybko się męczy. Nic nie mogę robić, to po prostu okropne! Zaczynam wariować, siedząc samotnie w domu.
Władze, pytane o działania policji, wskazują na agresję uczestników demonstracji, którzy splądrowali Łuk Triumfalny i podpalali luksusowe sklepy i elegancką restaurację Fouquet’s na Polach Elizejskich. W swoim noworocznym przemówieniu Macron nazwał protestujących „oprychami”.
Większość uczestników ruchu „żółtych kamizelek” nie popiera tych agresywnych zachowań i nie zaprzecza, że po ich stronie także zdarzają się akty przemocy, uważa jednak reakcję policji za nieproporcjonalną – i krytykuje brak wyciągnięcia konsekwencji wobec policjantów działających nieprawidłowo.
Philippe, kierowca, który stracił oko w czasie swojej pierwszej demonstracji, uznał grupy stosujące przemoc za element niezbędny do ochrony demonstrantów przed policją – jakby „siły zbrojne ruchu”.
– Jeśli władzom zależy na przerwaniu przemocy, usiądźmy do stołu i rozmawiajmy – mówi. – Oni przyznają się do swoich błędów, a my przyznamy się do swoich.