Nie jestem przekonany do wizji HARD BREXIT jako najbardziej prawdopodobnego scenariusza po tegotygodniowych wydarzeniach.
Przeciwnie, przecież od początku było jasne, że umowa UK-UE nie może przejść w jednym głosowaniu, skoro przeciw projektowi Teresy May chcieli głosować i zwolennicy No-Deal, i przeciwnicy BREXITU, i nawet dominujący w Izbie zwolennicy BREXITU-Bez-Konsekwencji, którzy wobec depopularyzacji rządu nie mieli ochoty wspierać go kosztem własnej popularności. Mówiąc prościej – więcej wskazywało na chęć zrobienia przez kurę jeszcze dwóch okrążeń, żeby sąsiadki nie plotkowały.
Potwierdza to fakt, że większość rządowa okazała się być w głosowaniu nad votum nieufności praktycznie nienaruszona, a rzekomi buntownicy torysowscy – jakoś już tacy zbuntowani nie są. Po prostu, jak we Francji w 1871 – nikt nie chce być tym, który podpisze kapitulację, May musi więc dorządzić do końca. A jaki być to koniec? No-Deal? No… może teoretycznie. Ale równie dobrze, a nawet lepiej – nowa, ale praktycznie taka sama umowa, która cały BREXIT uczyni fikcyjnym – o co przecież znacznej części elit partyjnych chodzi od początku.
Takie kosmetyczne zmiany projektu May dałyby posłom alibi („no, teraz to co innego, teraz mogę poprzeć…!”), rządowi pozwoliłoby zaproponować warunki jeszcze mocniej trzymające UK w orbicie UE („nie mieliśmy wyjścia, inny deal by nie przeszedł przez Izbę, przecież próbowaliśmy…!”). I tylko zwolennicy prawdziwego BREXITU zostaliby koncertowo wydudkani.
Podstawową kwestią pozostaje bowiem, że proporcje zwolenników BREXITU w społeczeństwie brytyjskim są odwrotne do ich reprezentacji wśród głównych partii Izby Gmin. Jak pisałem kiedyś – realny wybór dla UK sprowadza się więc do jednej opcji z trzech:
– No Deal,
– No BREXIT,
– lub No Profits (czyli BREXIT bez BREXITU).
I wciąż ten trzeci wariant wydaje się najbardziej prawdopodobny.
Szkoci, Irlandczycy i Walijczycy mają dość bałaganu
Pozornie alternatywą miałby jakiś wielki sojusz brytyjsko-amerykański, tylko… czy taki deal w ogóle istnieje? Wszak więcej się o nim mówiło (czy raczej sugerowało) przed referendum niż obecnie. Trump niby obiecał cukierka, a wygląda na to, że zrobił Brytyjczykom psikus. Tym bardziej, że coraz wyraźniejsze stają się nie zbieżności, ale różnice interesów dzielące Londyn i Waszyngton (czy raczej City i Wall Street). Nie popadając może w spiskowe wizje Lyndona LaRouche’a – ale na poziomie geopolitycznym to przecież Brytyjczycy mają swoje, lepsze/gorsze, ale na pewno większe doświadczenie czy to na Bliskim Wschodzie, czy w Iranie niż Amerykanie. I nie wygląda na to, by na poziomie strategicznym długo jeszcze znosili cudze błędy tam, gdzie umieli zawsze popełniać własne.
O ile więc Brytyjczycy gotują się we własnym sosie, biernie znosząc kabaret odgrywany dla ich rozrywki w Westminsterze – reszta Zjednoczonego Królestwa zaczyna kombinować jak zakończyć ten nieco żenujący spektakl i zacząć funkcjonować na własny rachunek. Nieprzypadkowo największym progiem, o jaki choćby formalnie wciąż potykają się propozycje dealu UK-UE – jest sprawa irlandzka, osławiony Backstop, czyli BREXIT dwóch prędkości. Ostatnie spory przyniosły też nadzwyczajny wzrost aktywności niepodległościowców walijskich – a najwięksi nawet krytycy sprawy niepodległości Szkocji przyznają, że na prawdziwą przywódczynię wyrosła pierwsza minister szkockiego rządu krajowego i liderka Szkockiej Partii Narodowej, Nicola Sturgeon. Jej formacja, SNP, nie tylko jest już drugą co do wielkości partią w skali całego Zjednoczonego Królestwa (po Labourzystach a przed Torysami, a tylko w wyniku kociokwiku w Izbie Gmin i na tle ogólnobrytyjskich ugrupowań – odnotowała wzrost poparcia w Szkocji z 36,9 proc. (uzyskanego w wyborach 2017 r.) do 47 proc. A to, z dodaniem wyborców głosujących na mniejsze formacje pro-niepodległościowe (jak Szkoccy Zieloni i partie radykalnej lewicy) – otwiera kwestię drugiego referendum niepodległościowego w Szkocji. I to jest właśnie fakt – mniej prawdopodobne jest powtórne głosowanie w sprawie BREXITU niż pójście do urn tylko mieszkańców kraju na północ od rzeki Tweed. A w takim przypadku, decydującym dla być albo nie być UK – pakiet kontrolny może znajdować się w rękach mieszkających w Szkocji Polaków.
Jak Londyn oszukał Polaków
Polonia w Szkocji to około 180.000 mieszkańców (3,5 proc. populacji, ale – ze względu na strukturę wiekową ok. 4,4 proc. zarejestrowanych wyborców), którzy – co ważne! – nawet bez obywatelstwa brytyjskiego uprawnionych do brania udziału w wyborach i referendach krajowych, w tym zarówno do wybierania posłów parlamentu szkockiego w Holyrood, w Edynburgu. Zachętą do rejestracji w systemie wyborczym i uczestnictwa jest fakt, że wpływa to na… zdolność kredytową biorących udział w wyborach, a Polacy to naród matematyczny, liczyć – wbrew pozorom – umieją. Oczywiście większe zaangażowanie w miejscowe życie publiczne bywa utrudniane – a to barierą językową, a to pewną dozą nieśmiałości, na zasadzie „nie będę się rządził w nie swoim kraju”. Z drugiej jednak strony wielu wybierających Szkocję jako stałe miejsce osiedlenia zdaje sobie sprawę, że skoro już płacą tam podatki – to i w ich interesie jest choćby pośrednio wpływać na przeznaczenie tych pieniędzy. Co ciekawe, momentem szczególnej aktywizacji wyborczej szkockich Polaków – było właśnie pierwsze referendum niepodległościowe w 2014 r., kiedy to wg ostrożnych szacunków ok. 85 proc. z liczącej wówczas ok. 100.000 polskiej diaspory zagłosowało… przeciw niepodległości! Od tamtej pory jednak wiele, bardzo wiele się zmieniło…
Przyczyny, dla których Polacy w Szkocji głosowali przeciw niepodległości (mimo dominującej ogromnej sympatii do kraju-gospodarza) były oczywiste. Polacy opowiedzieli się nie tyle przeciw suwerennemu prawu Szkotów do decydowania o swojej ziemi, ale wyrazili własny strach przed… wyrzuceniem z Wysp (sic!), utratą prawa do pracy, niewymienialnością szkockiej waluty, zamknięciem granic – słowem przed tym wszystkim, przed czym w pisanych dobrą polszczyzną ulotkach ostrzegał Londyn i jego zwolennicy. Upraszczając – Polacy w Szkocji ulegli propagandzie, wg której niepodległa Szkocja musiałaby znaleźć się poza Unią Europejską, a to ta właśnie (zresztą niesłusznie…) kojarzy się naszym rodakom z obecnymi możliwościami zarobkowania zagranicą. I jak to zwykle bywa, kiedy Bóg chce kogoś ukarać – to mu marzenia spełnia. Szkocja przegrała referendum minimalnym stosunkiem głosów (w dodatku co najmniej kontrowersyjnie liczonych), a za to pojawił się… BREXIT. Jeśli więc Polacy chcą mieszkając na Wyspach pozostać jednocześnie w strukturach UE – po prostu MUSZĄ tym razem poprzeć niepodległość (a także zjednoczenie Irlandii).
I co ważniejsze – mają tego świadomość. Pomijając bowiem wpadkę z referendum – ok. 41 proc. mieszkających w Szkocji Polaków głosuje (a głosuje średnio ok. 65 proc. uprawnionych spośród naszych rodaków) na kandydatów Szkockiej Partii Narodowej, rządzącej w kraju głównej siły niepodległościowej. Co ciekawe, mimo deklarowania przeważnie prawicowych sympatii w odniesieniu do polityki polskiej – kolejne 31 proc. głosowało dotąd na brytyjską Partię Pracy (warto dodać, że mimo dużego zróżnicowania ideowego – również SNP pozycjonuje się jako formacja socjal-demokratyczna gospodarczo i społecznie, na lewo od współczesnej Labour). Z kolei SNP i sformowany przez nią szkocki rząd premier Sturgeon na czoło swoich postulatów – zaraz za pełną niepodległością kraju – wysuwa właśnie europejską perspektywę dla Szkocji. Jest to wynikiem ciekawej ewolucji, nie tylko taktycznej, bowiem podczas referendum akcesyjnego decydującego o przyjęciu Zjednoczonego Królestwa do struktur europejskich w 1975 r. to szkoccy narodowcy należeli do najbardziej zdecydowanych przeciwników akcesji i to w Szkocji oraz w Irlandii Północnej głosujących na „Tak” było wówczas najmniej – czyli dokładnie odwrotnie niż podczas głosowania nad BREXITEM, kiedy to właśnie Szkoci i Irlandczycy wyrazili swój sprzeciw wobec tego aktu. Paradoks? Tylko pozornie. 44 lata temu mniejsze narody wbrew swej woli trzymane w ramach UK – uważały bowiem za Brukselę za zbędne i dodatkowe jarzmo, dokładające tylko obciążeń do tego londyńskiego. Dziś – karta europejska ma dopomóc w uniezależnieniu się Edynburga i Belfastu od Londynu.
Polacy za Szkocją
Zmieniła się więc zarówno perspektywa szkocka – jak i polska. Z kolei ciekawym zjawiskiem obserwowanym od kilku miesięcy tak w Anglii, jak i Walii – jest (obok tendencji do powrotów do Polski, w której się przecież tak poprawiło -przynajmniej wg TVP…) sprawdzanie możliwości przeniesienia właśnie do Szkocji. Kraju, w którym wciąż wydobycie ropy na Morzu Północnym zapewnia ożywienie gospodarcze w przeciwieństwie do ogólnobrytyjskiej recesji, w którym podatki – zwłaszcza od bogatszych – są wprawdzie nieco wyższe od angielskich, ale za to wyższy i szerszy jest też poziom świadczeń socjalnych, bardzo rozbudowany program publicznego budownictwa mieszkaniowego, a z drugiej strony także szczególnie korzystne opcje wsparcia dla small-biznesu, czyli sektora, w którym Polacy tradycyjnie czują się najmocniej. Aha, choć szkocki rząd nieco krępuje się to przyznać – w Szkocji praktycznie nie ma imigrantów innych niż wschodni Europejczycy (poza Polakami także Węgrzy, Litwini, Rumuni a nawet… Rosjanie z Pribałtiki), a jeśli nawet się trafiają, to i tak skupieni w największym mieście kraju, Glasgow. Dla naszych rodaków, nie najlepiej czujących się wśród rosnących meczetów, w angielskich dzielnicach do niedawna polskich, a dziś wyraźnie nabierających bliskowschodniego sznytu – to także wiadomość nie bez znaczenia.
Oczywiście, Londyn zdaje sobie sprawę z niebezpieczeństwa. Widmo drugiego referendum niepodległościowego w Szkocji jest wszak tylko kwestią czasu. Jest ono oficjalnym postulatem rządu w Edynburgu, który jedynie zawiesił oficjalne procedury w tym kierunku na czas rozstrzygnięcia kwestii BREXITU. Poparcie dla programu niepodległości wciąż waha się, z tendencją zwyżkową i przewagą dla zwolenników wolnej Szkocji ok 2-3 proc. W tej sytuacji każdy głos jest na wagę złota – a to oznacza albo konieczność przekonania Polaków (czyli oszukania ich po raz kolejny), albo odebrania nam prawa głosu. T o z kolei rozumie Edynburg – stojący przed trudnym wyborem: czy wymusić referendum już teraz, wśród chaosu wywołanego BREXITEM, wykorzystując także obawy jakie powoduje, zwłaszcza wśród imigrantów (nazywanych „Nowymi Szkotami”), czy wstrzymać kolejne referendum do czasu, gdy BREXIT wejdzie w życie i rozczaruje swoich zwolenników, ale ryzykować utratę głosów nowoszkockich. Dylemat ten musi zostać rozstrzygnięty dosłownie w ciągu najbliższych tygodni, a więc wraz z ostatnimi wątpliwościami odnośnie przebiegu i skutków całego BREXITU. Tak czy siak, jednak jedno jest pewne – tak jak Wielka Brytania powstała w wyniku opanowania Szkocji przez interesy angielskie, tak początkiem końca Zjednoczonego Królestwa będzie szkocka secesja. Okaże się to zapewne zresztą także z pożytkiem dla Anglików, którzy może wreszcie będą mogli zająć się porządkami we własnym – i tylko własnym – kraju.
A wszystko dzięki Szkotom i Polakom.
KONRAD RĘKAS