Jeszcze nie skończyła się awantura o Trybunał Konstytucyjny, a nadwiślańską kompradorską klientelę zachodnich demokracji, banków i korporacji, używającą obecnie szyldu Komitetu Obrony Demokracji, oraz niemieckich, austriackich, belgijskich i francuskich polityków, zatroskanych stanem polskiej demokracji (a faktycznie interesami międzynarodowych sieci bankowych i korporacji), zaczęła ekscytować nowa ustawa medialna.
Wedle narracji podawanej kompradorskiej klienteli przez „Gazetę Wyborczą”, ustawa medialna tłumi wolność słowa w Polsce, ponieważ odbiera tzw. media publiczne „siłom demokratycznym” i oddaje je w ręce PiS-u. Czy jednak te media będą w rękach „sił demokratycznych” czy PiS-u, to zawsze będą miały na pewno jedną rzecz wspólną. Mianowicie taką, że o pomajdanowej Ukrainie mówi się tylko dobrze, albo wcale.
W myśl tej niepisanej zasady nadwiślańskiej poprawności politycznej, łączącej w Polsce obóz „obrońców demokracji” z obozem „pełzającej dyktatury”, media publiczne oraz prywatne – zarówno te będące w rękach „obrońców demokracji” (TVN, Polsat, RMF FM, TOK FM, onet.pl, gazeta.pl), jak i te będące w rękach zwolenników „pełzającej dyktatury” (TV Republika, TV Trwam, Radio Maryja, niezależna.pl, naszdziennik.pl) – nie poinformowały o masowych marszach ku czci Stepana Bandery na Ukrainie 1 stycznia 2016 roku. Media te natomiast obszernie informowały o nowym planie obronnym Rosji na lata 2016-2020, będącym odpowiedzią na przybliżanie infrastruktury wojskowej NATO do granic Rosji, sugerując, że jest to kolejny przejaw „polityki imperialnej” Kremla. Nagłośniono też kolejną wypowiedź ministra Waszczykowskiego, oskarżającego o wszelkie problemy wynikłe w ostatnich latach na Ukrainie Rosję, która wysłała „zielone ludziki” do innych krajów, aby odebrać część terytorium”.
Jako jedyny o banderowskich marszach na Ukrainie napisał niszowy portal prawy.pl, gdzie czytamy:
„W licznych ukraińskich miastach, w tym w Kijowie, Lwowie, Odessie i Słowiańsku, w nocy 1 stycznia marszami z pochodniami uczczono 107 rocznicę urodzin ukraińskiego zbrodniarza Stepana Bandery. W Kijowie udział w wydarzeniu wzięło bagatela 3 tys. osób.
Na Placu Niepodległości stolicy Ukrainy złączyło się kilka pochodów, które przybyły z pochodniami, banderowskimi czerwono-czarnymi flagami, portretami Stepana Bandery, transparentami partii Swoboda i ugrupowania Prawy Sektor. Zgromadzony tłum skandował: „Chwała! Chwała! Chwała! Przywódcy narodu ukraińskiego!” i „Jesteśmy banderowcami! Nadchodzimy!”.
Domagali się też od ukraińskich władz uwolnienia „więźniów sumienia”, jak ich nazwali, czyli wszystkich skrajnych nacjonalistów, którzy do więzień trafili za swoje wyskoki. W zgromadzeniu uczestniczyli członkowie partii Swoboda, Kongresu Ukraińskich Nacjonalistów, Prawego Sektora, a także żołnierze, którzy brali udział w antyterrorystycznych operacjach w Donbasie.
Wszyscy oni odnotowali – jak podają ukraińskie media – „silnego ducha narodu ukraińskiego w walce z rosyjską agresją na wschodzie Ukrainy” oraz „że Ukraina powinna polegać na własnej sile i dzielić się wiarą w Boga”. Nacjonaliści podkreślali także, że „tylko jedność poprowadzi do zwycięstwa”.
Pojawiała się także antypolska retoryka, w której Polacy przedstawiani byli jako wrogowie i agresorzy, co powinno dać do myślenia władzom w Warszawie, tak bardzo bezkrytycznie podchodzącym do sytuacji na Ukrainie jeśli chodzi o wzrost antypolskich nastrojów (…).
Warto zwrócić uwagę na znaczną liczbę uczestników. Wbrew temu, co usiłuje się nam wmówić, zaraza ukraińskiego zbrodniczego nacjonalizmu rozprzestrzenia się szybko i wkrótce może stać się dla Polski poważnym problemem, w szczególności, że przyjęliśmy do siebie już ponad 1 mln ukraińskich imigrantów”.
Noworoczne marsze ku czci Stapana Bandery stały się od lat na Ukrainie, a zwłaszcza na Ukrainie pomajdanowej, nową świecką tradycją. Swoją oprawą i symboliką nawiązują one wprost do marszów NSDAP z lat 20. i 30. XX wieku. Chociażby z tego powodu powinny one wzbudzić zainteresowanie wiodących mediów polskich, których obowiązkiem jest nie tylko informowanie o tym polskiej opinii publicznej, ale alarmowanie europejskiej opinii publicznej. Przypadająca w Nowy Rok rocznica urodzin twórcy i przywódcy zbrodniczego ruchu politycznego – nawiązującego wprost do niemieckiego nazizmu i szukającego z nim współpracy – stała się na Ukrainie nieformalnym świętem państwowym. Obok rocznicy 28 kwietnia (utworzenie dywizji SS-Galizien), 14 października (domniemana data powstania UPA) i innych rocznic związanych z OUN i UPA, rocznica urodzin Bandery jest okazją do manifestowania siły przez pogrobowców ukraińskiego nazizmu, którzy odegrali znaczącą rolę w przewrocie kijowskim 2014 roku i którzy – wbrew temu co się wmawia opinii publicznej w Polsce – nie stanowią bynajmniej marginesu.
Na uwagę zwraca fakt, że oprócz tradycyjnie banderowskiego Lwowa tegoroczne marsze ku czci przywódcy pronazistwowskiego odłamu Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów (OUN-B, czyli OUN-Bandery) odbyły się w regionach rosyjskojęzycznych, gdzie pogrobowcy banderyzmu mieli dotychczas niewielkie lub znikome wpływy. Zorganizowanie imponującej liczebnie manifestacji w rosyjskojęzycznej i niechętnej dotąd banderowcom Odessie było oczywiście prowokacją ze strony neobanderowców, ale dowodzi także ich rosnącej siły. Nie sądzę bowiem, że wszystkich uczestników marszu przywieziono z zewnątrz. Część musiała być miejscowa, a to oznacza, że po przewrocie kijowskim 2014 roku neobanderowcy zbudowali swoje struktury tam, gdzie wcześniej ich nie posiadali.
Oprócz Odessy marsze banderowskie odbyły się m.in. w takich miastach – wcześniej wolnych od pogrobowców OUN-B – jak Żytomierz (środkowa Ukraina), Dniepropietrowsk (południowa Ukraina), Sumy (północno-wschodnia Ukraina przy granicy Rosją) i Słowiańsk (Donbas) [4]. To świadczy o tym, że pogrobowcy OUN-B mają swoje struktury na całej Ukrainie. Te struktury – w przeciwieństwie do wirtualnych partii politycznych z ukraińskiego parlamentu (w większości też pronacjonalistycznych) – są jedyną realna siłą polityczną na Ukrainie, która w wypadku kryzysu politycznego będzie miała decydujące znaczenie.
Zachodnia opinia publiczna niewiele wie o Stepanie Banderze i banderowskim (nazistowskim) odłamie OUN, który jest odpowiedzialny za ludobójstwo wołyńsko-małopolskie. Powodem tego jest m.in. to, że neobanderowska propaganda przedstawia führera OUN-B jako więźnia obozu koncentracyjnego w Sachsenhausen, sojusznika USA w walce z komunizmem i ofiarę zamachu sowieckich służb specjalnych. Kto na Zachodzie wie, że bajeczka o więźniu KL Sachsenhausen jest kłamstwem? Bandera był bowiem w latach 1941-1944 internowany w oddziale dla więźniów uprzywilejowanych, który znajdował się w tzw. Zellenabau na terenie KL Sachsenhausen. Owi więźniowie uprzywilejowani [5] podlegali nie komendantowi KL Sachsenhausen, ale bezpośrednio Głównemu Urzędowi Bezpieczeństwa Rzeszy (RSHA). Nie znaczy to oczywiście, że ich życiu nic nie groziło, o czym świadczy tragiczny koniec gen. Stefana Grota-Roweckiego, który został rozstrzelany po trzynastu miesiącach uwięzienia w Zellenbau na osobiste polecenie Himmlera. Żadnemu nacjonaliście ukraińskiemu, osadzonemu w Zellenbau, włos z głowy jednak nie spadł.
Przeciętnemu człowiekowi niemiecki obóz koncentracyjny kojarzy się z wycieńczonymi postaciami w pasiakach, głodem, terrorem i nieludzką pracą ponad siły. Tak też wielu wyobraża sobie pana Banderę słysząc, że był on więźniem obozu koncentracyjnego. Któż ma pojęcie o tym, że pan Bandera nie nosił szarego drelichu w niebieskie pasy, nie cierpiał głodu i nie wykonywał pracy ponad ludzkie siły. Przez trzy lata przebywał w murowanej i ogrzewanej zimą celi, nosił cywilne ubranie, otrzymywał przyzwoite racje żywnościowe, miał prawo do korespondencji (m.in. z władzami III Rzeszy), pisania, czytania książek i spotykania się z innymi więźniami Zellenbau.
W tym czasie stworzona przez niego organizacja, kierowana przez Mykołę Łebedzia i Romana Szuchewycza, dokonała ludobójstwa na Polakach z Wołynia i Małopolski Wschodniej. Zgodnie z planami swojego internowanego w Zellenbau wodza, które snuł jeszcze w latach 30. XX wieku oraz wytycznymi, które Bandera wydał tuż przed wybuchem wojny niemiecko-sowieckiej 22 czerwca 1941 roku.
Któż na Zachodzie ma pojęcie o tym, że rzekomy więzień KL Sachsenhausen, po zwolnieniu z Zellenbau 27 września 1944 roku, współtworzył wraz z innymi nacjonalistami ukraińskimi różnych odłamów (banderowcami, melnykowcami, petlurowcami) Ukraiński Komitet Narodowy i Ukraińską Armię Narodową w służbie III Rzeszy.
To na Polsce jako kraju, którego naród padł ofiarą zbrodni ludobójstwa popełnionej przez banderowców, spoczywa obowiązek informowania świata o prawdziwej historii i naturze ruchu banderowskiego. To polskie władze i polskie instytucje odpowiedzialne za politykę historyczną mają obowiązek prostowania przed światową opinią publiczną kłamstw neobanderowskiej historiografii i propagandy oraz ostrzegania przed odradzaniem się ruchu banderowskiego na Ukrainie. Tego jednak nie czynią [6]. Na każdym kroku usprawiedliwiają polityczną rzeczywistość Ukrainy, ignorują płynące stamtąd zagrożenia oraz zamykają usta tym środowiskom w Polsce, które domagają się nagłośnienia w świecie prawdy o ludobójstwie wołyńsko-małopolskim i ostrzegają przed renesansem banderowskim na Ukrainie.
Polskiej opinii publicznej wmawia się – a robią to głównie osoby związane z „Gazetą Polską” oraz PiS – że renesans banderowski na Ukrainie nie jest skierowany przeciwko Polsce, tylko przeciwko Rosji. Że te marsze z pochodniami i czerwono-czarnymi flagami to tylko takie zabawy, niegroźny sentyment do legendy o „bohaterach” z UPA, bo przecież każdy naród musi mieć jakichś bohaterów. My mamy „żołnierzy wyklętych”, oni OUN i UPA. Przecież tamci też zabijali komunistów i Sowietów, a że przy okazji zarzynali i zarąbywali steki polskich wsi, to nie będziemy się o takie drobiazgi czepiać. Mówiąc po cichu między nami – te wołyńskie ofiary, to była śmierdząca gnojem wiejska hołota, a nie inteligencja z Katynia. Pies ich drapał. Liczy się przede wszystkim „dziedzictwo Lecha Kaczyńskiego” i „polityka jagiellońska”, w której wielbiąca Stepana Banderę Ukraina jest „strategicznym partnerem” Polski. Partnerowi temu – jak to szczerze wyznał niedawno prominentny polityk PiS Ryszard Czarnecki – nie stawia się żadnych warunków.
Pan minister Waszczykowski głęboko myli się twierdząc, że głównym problemem na Ukrainie są „zielone ludziki” rosyjskiego pochodzenia. Jestem przekonany, że on wie, iż się myli, podobnie jak o szkodliwości dla Polski bezkrytycznego wspierania pomajdanowej Ukrainy wiedzą pozostali wykonawcy tej polityki. Nie wie tego jednak wielu ich zwolenników, zwiedzonych mirażem odbudowy Polski jagiellońskiej, tworzenia bloku Międzymorza czy czegoś tam jeszcze. Ostrzeganie ich naprawdę mi się już znudziło, więc ostrzegam po raz ostatni.
Problemem na Ukrainie nie są „zielone ludziki” – których przecież by nie było, gdyby nie sterowany z Zachodu przewrót kijowski w 2014 roku – ale właśnie neobanderowcy. Ideologia banderowska to nie są żarty i sentymentalizm. W pochodach ku czci Bandery i innych zbrodniarzy z OUN i UPA maszerują prawie wyłącznie młodzi ludzie. Setki tysięcy, a może miliony młodych Ukraińców zostały zatrute ideologią banderowską po 1991 roku. To niemal całe pokolenie. Tę młodzież – przeważnie zdegradowaną ekonomicznie w państwie regularnie rozkradanym przez oligarchię i kolonizowanym przez Zachód – otumaniono sfałszowaną historią OUN-UPA jako rzekomego „ruchu wyzwoleńczego” oraz zaszczepiono w niej nienawiść i pretensje do wszystkich sąsiadów Ukrainy o wszystko. Ci ludzie prędzej czy później zaczną mordować, bo taka jest istota ideologii banderowskiej oraz ruchów politycznych, które się do niej odwoływały i odwołują.
Dowiedli już zresztą, że potrafią mordować jak ich protoplaści z OUN-UPA. Pokazali to podczas przewrotu kijowskiego – gdzie strzelali w plecy tłumu zgromadzonego na Majdanie – oraz pacyfikacji Donbasu, gdzie popełnili wiele zbrodni wojennych solidarnie przemilczanych przez wiodące polskie media wszystkich opcji. Żeby zaczęli mordować na skalę masową, muszą zaistnieć odpowiednie warunki polityczne. Nikt dzisiaj nie jest w stanie zaręczyć, że takie sprzyjające masowej zbrodni na Ukrainie warunki nie zaistnieją, a krzewiciele „polityki jagiellońskiej” to niebezpieczeństwo przybliżają.
BOHDAN PIĘTKA