Widmo krąży po Europie – widmo TTIP. Gdy na początku 2012 roku mieszkańcy całego świata wylegli na ulice, by zaprotestować przeciwko umowie handlowej dotyczącej zwalczania handlu towarami podrabianymi (ACTA), mało kto przypuszczał, że jest to dopiero preludium do znacznie poważniejszej rozgrywki na niespotykaną wcześniej skalę.
Skrywający się za podobizną Guy’a Fawkesa manifestanci zdołali osiągnąć chwilowy sukces, gdyż nagłe skupienie uwagi opinii publicznej na tak ewidentnym przekręcie zmusiło elity polityczno-biznesowe do spuszczenia z tonu. Zwieńczeniem tego faktu było głosowanie Parlamentu Europejskiego z 4 lipca 2012 roku, w którym dokument został odrzucony przytłaczającą większością głosów. Jednak już w trakcie ulicznych protestów trwały prace wstępne nad innym porozumieniem, którego zakres daleko przekracza zawarte w ramach ACTA unormowania chroniące własność intelektualną. Mowa o traktacie, którego roboczy tytuł brzmi Transatlantic Trade and Investment Partnership (Transatlantyckie Partnerstwo w dziedzinie Handlu i Inwestycji), w skrócie TTIP, zaś jego alternatywną nazwą jest TAFTA (Transatlantic Free Trade Agreement). Od początku rokowania toczone są w ścisłej tajemnicy pod pretekstem obaw przed osłabieniem pozycji negocjacyjnej. W efekcie tego ich szczegóły są nieuchwytne nawet dla posiadających społeczny mandat polityków. Wiadomo natomiast coś więcej na temat przedmiotu umowy i właśnie temu poświęcony jest niniejszy artykuł. Poruszona zostanie kwestia pozataryfowych barier handlowych, których zwalczanie stanowi samą istotę projektu. Następnie sporo miejsca przeznaczone zostanie mechanizmowi trybunałów arbitrażowych (ISDS), gdyż budzi on największe kontrowersje. Najpierw jednak należy nakreślić geopolityczne otoczenie negocjowanej w brukselskich kuluarach umowy.
W ostatnich latach zaobserwować można wzrost politycznego i gospodarczego znaczenia krajów grupy BRICS, do których zalicza się Brazylię, Rosję, Indie, Chiny i Republikę Południowej Afryki. Dzięki swojemu potencjałowi demograficznemu stanowią one groźną alternatywę dla dotychczasowego jedynowładztwa Stanów Zjednoczonych w globalizującym się świecie. Skłania to Amerykanów do intensyfikacji działań na rzecz osłabienia ich roli, czego najbardziej spektakularnym aspektem jest wzniecanie „kolorowych rewolucji” w krajach byłego Związku Radzieckiego, a ostatnio również wywołanie prodemokratycznych zamieszek w Hong Kongu. Poza ingerowaniem w wewnętrzne sprawy wschodzących potęg Waszyngton dąży również do konsolidacji swojej strefy wpływów. W tym celu podtrzymano istnienie NATO, które przecież po upadku czerwonego imperium straciło rację bytu jako zapora przed ekspansją komunizmu. Wojskowa potęga jest jednak tylko jednym z filarów hegemonii – drugim jest gospodarka. Dlatego właśnie zrodził się pomysł zawarcia traktatu handlowego między USA i Europą. Z czysto ekonomicznego punktu widzenia nie ma on większego sensu. Zarówno Unia jak i Stany Zjednoczone to rynki nasycone, zatem ułatwienia wymiany towarów nie zwiększą dobrobytu, mogą natomiast doprowadzić do przekierowania strumienia istniejącego handlu na korzyść kontaktów transatlantyckich, obniżając wielkość obrotu z innymi krajami, przede wszystkim BRICS. Implikacje polityczne takich przesunięć mogą być niebagatelne. Dla przykładu, ułatwienie eksportu amerykańskiego gazu łupkowego do Europy pozwoliłoby jej uniezależnić się od dostaw z Rosji, dzięki czemu kraje Starego Kontynentu będą bardziej skłonne do prowadzenia agresywnej polityki wobec Moskwy. Niewątpliwie byłoby to na rękę waszyngtońskiej administracji. Amerykanie zresztą nie ukrywają, co – poza zyskami korporacji – skłania ich do forsowania transatlantyckiego traktatu o wolnym handlu. Jesienią 2014 roku admirał James Stavridis opublikował na łamach dwumiesięcznika Foreign Policy artykuł pod znamiennym tytułem „Vladimir Putin hates the TTIP”. Zdaniem autora traktat zwiąże Europę ze Stanami Zjednoczonymi jeszcze mocniej, rzecz jasna kosztem rosyjskich wpływów w Unii, a tym samym zniweczy kremlowską politykę wbijania klina pomiędzy Stary Kontynent i Amerykę. Felietonista kładzie nacisk na wspólne wartości, jakie łączą mieszkańców Zachodu, których „kulturowe DNA wywodzi się z epoki Oświecenia, która nigdy nie dotarła do Rosji”. W ramach konkluzji stwierdza, że należy przyjąć traktat, gdyż… Władimir Putin go nienawidzi.
Równolegle ze względami geopolitycznymi narasta presja korporacji na domknięcie strefy wolnego handlu, mającej docelowo połączyć Europę, obie Ameryki, Australię i część Azji. Pierwszy krok został już zrealizowany poprzez wprowadzenie Północnoamerykańskiego Porozumienia o Wolnym Handlu (NAFTA), którą swego czasu gorąco zachwalał Janusz Korwin-Mikke. Według profesor Leokadii Oręziak z SGH wejście w życie tego traktatu spowodowało w Meksyku katastrofę społeczną. Zalanie rynku żywności subsydiowanymi produktami amerykańskimi ugodziło w lokalne rolnictwo, co przyczyniło się do wyludnienia całych obszarów kraju. Spośród dwudziestu państw latynoamerykańskich Meksyk znajduje się na osiemnastym miejscu pod względem tempa wzrostu gospodarczego, a jeszcze w latach 60-tych i 70-tych był na dobrej drodze do powtórzenia sukcesu azjatyckich tygrysów. Co prawda niekorzystny trend rozpoczął się już w latach 80-tych, kiedy to wprowadzono neoliberalną politykę ekonomiczną, to właśnie przyjęcie NAFTA zadało ostateczny cios marzeniom południowego sąsiada USA o dołączeniu do grona najzamożniejszych państw globu. Wszystko to jednak nie ma większego znaczenia, gdyż celem liberalizacji handlu nie jest pomoc biedniejszym krajom, wbrew temu, co zwykli mawiać „źli samarytanie” z liberalnych think tanków. Zawieranie kolejnych porozumień ma na celu ujednolicenie zasad regulujących handel, dzięki czemu amerykańskie produkty i usługi mają zyskać jak największą swobodę przemieszczania się po świecie. Prowadzi to do uwiądu lokalnych przemysłów, które nie są w stanie konkurować z potęgą amerykańskiego kapitału. Skutkiem ubocznym, jakże pożądanym przez administrację Białego Domu, jest blokowanie rozwoju biedniejszych państw, co pozwala utrzymać je w roli politycznych wasali. Obecnie toczą się negocjacje nad utworzeniem Transpacyficznego Partnerstwa na rzecz Wolnego Handlu (TPP), które skupia leżące nad Oceanem Spokojnym kraje, z USA, Australią i Japonią na czele.
Co niezwykle ważne w tego typu umowach, a co również jest istotą samego TTIP, nie chodzi tutaj wyłącznie o zniesienie opłat celnych, ale również wszelkich wewnętrznych ograniczeń wynikających z dbałości rządów o dobro obywateli czy kulturową spuściznę narodów. Bardzo często wynikają one z lokalnych tradycji, charakterystycznych dla rozmaitych ludów norm obyczajowych, które nierzadko stoją w sprzeczności z indywidualistycznym paradygmatem, na którym opiera się światowy system kapitalistyczny. Lori Wallach na łamach „Le Monde Diplomatique” zauważyła, że zawiadująca całym procesem Transatlantycka Rada Biznesu (TBC) barwnie nazywa te przeszkody „trade irritants”. Wśród owych „irytantów” można wymienić kodeksy pracy, układy zbiorowe, płacę minimalną, zbyt wysokie podatki, ubezpieczenia społeczne, ustawy chroniące środowisko naturalne, ochronę danych osobowych czy listy z zakazanymi substancjami – słowem wszystkie mechanizmy chroniące społeczeństwa przed zredukowaniem do roli wiedzionego na rzeź bydła. W suchej nomenklaturze TAFTA tego typu regulacje nazywane są pozataryfowymi barierami wymiany handlowej. Ich rola znacząco wzrosła wskutek działalności WTO, która doprowadziła do ogólnoświatowego ograniczenia wysokości stawek celnych. Spore znaczenie miała również zmiana charakteru globalnej gospodarki, w której coraz większą rolę zaczęły odgrywać usługi, nie dające się spętać tradycyjnymi regulatorami handlu. W takiej sytuacji to właśnie wspomniane „irytanty” pozostały ostatnim bastionem oporu przeciw totalnej unifikacji ludzkości w duchu demoliberalizmu i konsumpcjonizmu, jak również podporządkowaniu jej interesom korporacji. Wielki biznes nie ukrywa, że chce się rozprawić z nimi, co skrupulatnie opisuje we wspomnianym artykule szefowa Global Trade Watch.
I tak oto przemysł spożywczy z gigantem Monsanto na czele domaga się zniesienia obowiązku znakowania genetycznie modyfikowanej żywności specjalnymi symbolami, a także legalizacji jej sprzedaży na terenie Europy. Odniósł na tym polu pierwszy sukces, kiedy to w 2006 roku Światowa Organizacja Handlu nałożyła na Unię Europejską karę za blokowanie importu GMO. Nasilają się naciski na Brukselę, by nie wprowadzała zakazu importu mięsa pochodzącego od sklonowanych zwierząt. Równolegle skupione w ramach Digital Trade Coalition (DTC) przedsiębiorstwa internetowe lobbują za maksymalną liberalizacją przepływu danych osobowych z Europy do Ameryki. Gdzieś w tle powraca wspomniane wcześniej ACTA, które według niektórych obserwatorów ma zostać cichcem przemycone w zakres ustaleń TTIP. W świetle ujawnionych przez Edwarda Snowdena informacji na temat prowadzonego przez National Security Agency (NSA) programu PRISM należy uznać te informacje za wysoce niepokojące. Kolejnym celem ataku lobbystów jest rynek mięsa. Amerykański przemysł spożywczy wzywa do zniesienia europejskich przepisów, które zakazują importu kurczaków kąpanych po uboju w chlorze i innych środkach odkażających, zezwalając wyłącznie na stosowanie w tym celu wody i pary. American Meat Institute (AMI) żąda od Brukseli uchylenia zakazu stosowania raktopaminy, niebezpiecznej substancji służącej do przyspieszenia wzrostu tkanki zwierząt hodowlanych. Grains Council domaga się natomiast zniesienia ograniczeń na import modyfikowanych genetycznie nasion do pasz dla zwierząt. Skupiająca przewoźników powietrznych organizacja Airlines for America (A4A) sporządziła listę „bezużytecznych” regulacji, które mają wyrządzać poważną szkodę ich działalności. Chodzi tutaj przede wszystkim o europejski system handlu emisjami gazów cieplarnianych, który zobowiązuje linie lotnicze do wnoszenia opłat za zatruwanie atmosfery dwutlenkiem węgla. Amerykanie odnieśli już częściowy sukces, gdyż Bruksela zawiesiła program. W zamyśle lobbystów TTIP miałaby definitywnie położyć kres temu mechanizmowi. Prace nad TAFTA na nowo rozbudziły krucjatę sektora bankowego, której celem jest zniesienie wprowadzonych po 2008 roku regulacji. Ograniczenie ryzykownych produktów bankowych w rodzaju kredytów subprimes i związanych z nimi derywatów hipotecznych miało zapobiec powtórce kryzysu finansowego, który przerodził się w globalne spowolnienie gospodarcze. Według finansistów tego typu mechanizmy kontrolne są „anachroniczne” i godzą w wolny rynek. W sektorze paliw kopalnych szczególnie silnie lobbuje koncern Chevron, który pod dawną nazwą Texaco zyskał sobie ponurą sławę truciciela ekwadorskiej Amazonii. Ambicją kalifornijskiej korporacji jest „minimalizacja ryzyka kapitałochłonnych inwestycji w wydobycie gazu łupkowego”, co oznacza uchylenie unijnych przepisów ochrony środowiska, utrudniających eksploatację europejskich złóż tego surowca. Przykłady dziedzin, w których obserwowany jest lobbing amerykańskiego biznesu, można więc mnożyć w nieskończoność.
Szczególnym aspektem europejskiej rzeczywistości, który stanowi pozataryfową barierę handlu, jest sektor usług publicznych. Z samej zasady jest on nastawiony na realizację potrzeb społecznych, ignorując przy tym prymitywną logikę krótkoterminowego zysku. Tym samym staje się poważną przeszkodą dla ekspansji amerykańskich przedsiębiorstw z takich dziedzin jak służba zdrowia czy edukacja. Jednym z celów TTIP jest właśnie otwarcie europejskich instytucji publicznych na prywatyzację na rzecz pochodzących zza oceanu korporacji. Co prawda Komisja Europejska zapewnia, że usługi publiczne nie będą objęte traktatem o wolnym handlu, to jednak brytyjski minister ds. handlu wyraźnie stwierdził, że w ramach negocjacji z Amerykanami podnosi się tę właśnie kwestię. Zresztą to właśnie Wielka Brytania jest pionierem w otwieraniu prywatnym inwestorom drogi do przejęcia Narodowego Systemu Ochrony Zdrowia (NHS). Profesor Oręziak przestrzega przed bagatelizowaniem tego zagrożenia, przypominając katastrofalną prywatyzację systemu emerytalnego w Polsce. Zauważa jednocześnie, że zawarte w TAFTA obostrzenia praktycznie uniemożliwiają cofnięcie komercjalizacji usług publicznych, nawet jeśli taki projekt uzyska szerokie poparcie społeczne.
Wcieleniu wyżej wymienionych unormowań ma służyć budzący niezwykłe kontrowersje mechanizm ISDS (Investor-State Dispute Settlement), czyli instrument prawa międzynarodowego, pozwalający korporacjom pozywać rządy obcych państw przed specjalne trybunały arbitrażowe o odszkodowania za faktycznie lub rzekomo utracone zyski. Warto zaznaczyć, że nie mają one nic wspólnego z tym, co zwykliśmy powszechnie uważać za niezawisłe sądy. W rzeczywistości są to prywatne przedsiębiorstwa, których główną motywacją jest zysk, co skutkuje przyjmowaniem na wokandę spraw, które w ogóle nie leżą w zakresie ich kompetencji. Można wskazać takie potencjalne pola do popisu dla trybunałów jak podwyższenie przez państwo płacy minimalnej, zakaz składowania toksycznych odpadów czy bezpieczeństwo żywności. Co gorsza, arbitraże są często prowadzone przez ludzi nie mających prawniczego wykształcenia, za to doskonale ustosunkowanych we wpływowych sferach amerykańskiego i zachodnioeuropejskiego establishmentu. W takiej sytuacji nie ma mowy o bezstronności. Nic dziwnego, że postępowania są utajnione, a uzasadnienia wyroków zazwyczaj nie są podawane do publicznej wiadomości, w najlepszym wypadku trafiają do mediów ocenzurowane czarnymi mazakami w najbardziej interesujących fragmentach. Ich wyniki mają spory wpływ na przyszłe funkcjonowanie systemu – poszczególne trybunały reklamują się wśród korporacji hasłami w stylu „pozwij u nas państwo, a wygrasz odszkodowanie”. Jest to możliwe, gdyż koncerny same wybierają sąd arbitrażowy, w którym toczyć się będzie dana sprawa, zaś sędziowie rekrutowani są zwykle spośród wąskiego grona piętnastu osób, w większości Amerykanów, kilku Kanadyjczyków i jednego Chilijczyka, byłego ministra w rządzie Augusto Pinocheta. Powodów reprezentują zazwyczaj wzięci prawnicy z najlepszych amerykańskich kancelarii, na których usługi nie stać rządów ubogich krajów – koszt postępowania wynosi mniej więcej 5 milionów dolarów. Fakt ów nie tylko utrudnia państwom obronę swych interesów, ale także z góry wyklucza dochodzenie swoich praw przez małe i średnie przedsiębiorstwa. Tym samym wyłącznie wielkie, ponadnarodowe korporacje mogą korzystać z tego mechanizmu i bardzo chętnie to czynią – dotychczas miało miejsce aż 550 procesów, z czego większość przypadła na ubiegłą dekadę (w latach 2000-2013 zanotowano aż dziesięciokrotny wzrost ich liczby). Około 75% spraw jest konsekwencją pozwów złożonych przez duże firmy z siedzibą w Stanach Zjednoczonych lub Unii Europejskiej. Co prawda w przypadku 44% dotychczasowych postępowań trybunały orzekły na korzyść państw, to jednak wciąż koszty funkcjonowania systemu są bardzo wysokie, a państwa muszą bezustannie żyć pod presją potencjalnych oskarżeń, co ma niemały wpływ na ich politykę gospodarczą i społeczną. Dodajmy, że samo istnienie międzynarodowego arbitrażu rodzi wyjątkową niesprawiedliwość, gdyż wyłącznie zagraniczne firmy mogą skorzystać z możliwości założenia sprawy w tego typu organach, natomiast lokalne przedsiębiorstwa muszą się dostosować do polityki państwa.
Warto poświęcić chwilę na krótki opis historii ISDS. Instytucje te funkcjonują od lat 50-tych ubiegłego wieku i służą interesom międzynarodowych korporacji poprzez wymuszanie na rządach biednego Południa odszkodowań za rzekomo utracone zyski. W okresie zimnej wojny nierzadko zdarzało się, że poszczególne państwa przyjmowały protekcję Związku Radzieckiego, by w ten sposób uzyskać możliwość przeprowadzenia prospołecznych reform gospodarczych, co wymagało między innymi ograniczenia przywilejów zagranicznych inwestorów. Po inspirowanych przez CIA zamachach stanu dochodziło do rozliczenia tej polityki, zaś trybunały arbitrażowe pozwalały nadać temu procesowi pozory praworządności. Po upadku bloku wschodniego Ameryka pozostała jedynym żandarmem świata, jednak bynajmniej nie zamierzała zrezygnować ze stworzonych w celu walki z Sowietami instytucji, tym razem służących umacnianiu jej hegemonii w świecie. Podobnie jak NATO, które ćwierć wieku po rozwiązaniu Armii Radzieckiej wybrało sobie nowego wroga w postaci krnąbrnych Serbów, Arabów czy Afgańczyków, tak ISDS zostały skierowane na front walki o forsowną globalizację gospodarczą. Włączono je m.in. we wspomnianą wcześniej północnoamerykańską umowę o wolnym handlu (NAFTA).
Wkrótce pojawiły się niebezpieczne precedensy. W 2000 roku rząd Meksyku musiał zapłacić 17 milionów dolarów odszkodowania firmie Metalcard, gdyż państwo wskutek protestów społecznych nie zgodziło się na stworzenie ogromnego składowiska toksycznych odpadów na terenach o szczególnym znaczeniu przyrodniczym. Filipiny zostały zmuszone do wypłacenia niemieckiemu operatorowi portów lotniczych niebagatelnej kwoty 58 milionów euro, zaś Deutsche Bank uzyskał 60 milionów haraczu od Sri Lanki. Egipt musiał wypłacić francuskiej spółce Veolia odszkodowanie za podniesienie płacy minimalnej. Gdy Salwador pod wpływem organizacji ekologicznych wprowadził zakaz wydobycia surowców mineralnych metodą odkrywkową, zaraz został pozwany przez urażonego inwestora na kwotę 300 milionów dolarów. Jeszcze bardziej bolesny okazał się wyrok w sprawie wytoczonej Ekwadorowi przez Occidental Petroleum Corporation, w wyniku którego rząd południowoamerykańskiego kraju musiał zapłacić spółce 2,3 miliarda dolarów wraz z odsetkami. Sąsiednie Peru musi zmagać się z pozwem ze strony koncernu Renco, który doprowadził region La Oroya do katastrofy ekologicznej, w wyniku której 100% dzieci z okolicy ma we krwi wysokie stężenie ołowiu. Amerykańska firma nie tylko nie poczuwa się do odpowiedzialności, ale jeszcze domaga się rekompensaty w wysokości 800 milionów dolarów z powodu podejmowanych przez peruwiański kongres prób ograniczenia szkodliwego wpływu kompanii na środowisko naturalne. W 2013 roku najbardziej spektakularny był przypadek świeżo „wyzwolonej” przez Amerykanów Libii, która została zmuszona do wypłacenia kuwejckiemu holdingowi al-Kharafi 900 milionów euro z powodu utraty spodziewanych zysków za… 83 następne lata. Wysokie koszty procesów sprawiają, że wiele uboższych krajów decyduje się na wypłacenie zadośćuczynienia bez postępowania arbitrażowego. Nie wiadomo dokładnie, ile postępowań zakończyło się w ten sposób, gdyż polubowne ugody nie są wliczane w ogólną liczbę spraw toczących się na wokandzie ISDS. Dzięki badaniom UNCTAD wiemy natomiast, że aż 2/3 wszystkich spraw wytaczanych jest przeciwko krajom rozwijającym się. Sama tylko Wenezuela jedynie w 2012 roku musiała zmierzyć się z dziewięcioma pozwami, natomiast ogólnie najczęściej oskarżany jest rząd Argentyny. Co gorsza, ze strachu przed prawnymi reperkusjami niektóre kraje rezygnują z prowadzenia prospołecznej i proekologicznej polityki, jak to miało miejsce w przypadku Indonezji. Jest to tzw. chilling effect, który może mieć katastrofalne skutki dla perspektyw rozwojowych uboższych regionów świata.
System ów bynajmniej nie jest utrapieniem wyłącznie biednych regionów trzeciego świata, co do których można domniemywać, że ich systemy sądownictwa nie będą w stanie prowadzić uczciwych i bezstronnych postępowań. I tak oto Australia została pozwana przez tytoniowego giganta Philip Morris, zaś Kanada musiała się zmagać przed trybunałem arbitrażowym z amerykańską firmą farmaceutyczną Eli Lilly & Company, gdy postanowiła zmodyfikować prawo patentowe dla zwiększenia dostępności jednego z leków. Natomiast zajmująca się wydobyciem gazu łupkowego kompania Lone Pine Resources Inc. pozwała rząd w Ottawie z powodu utraty spodziewanych zysków w wyniku zaostrzenia przepisów ochrony środowiska. W 2010 roku rząd Niemiec musiał się ukorzyć przed Vattenfallem z powodu zaostrzenia wymogów jakości wody pitnej w Hamburgu, co naraziło szwedzkiego giganta na wydatki związane z podniesieniem standardów ekologicznych w pobliskiej elektrowni węglowej. Rok później rozochocona korporacja założyła w trybunale arbitrażowym sprawę o zamykanie przez Berlin reaktorów atomowych na fali społecznego przerażenia skutkami katastrofy w Fukushimie. Rzecz się rozchodzi o niebagatelną kwotę 4,7 miliarda euro. Ostatnio najczęściej pozywanym krajem Unii Europejskiej są Węgry, co zapewne ma związek z odważną polityką gabinetu Wiktora Orbana wobec globalizacyjnych trendów. Tymczasem Stany Zjednoczone jeszcze nigdy nie przegrały postępowania w trybunałach ISDS i wygląda na to, że niewiele się zmieni w tej materii, ponieważ według zawartych w TTIP ustaleń za nominację arbitrów będzie odpowiedzialny urzędnik mianowany przez szefa Banku Światowego, który z kolei jest tradycyjnie już powoływany na swój urząd przez administrację Białego Domu. Nie ulega wątpliwości, że z takim sędzią mecz Europy z Ameryką będzie pojedynkiem do jednej bramki.
Problem ten nie ominął naszego kraju. W 1990 roku Polska zawarła ze Stanami Zjednoczonymi umowę o ochronie inwestycji, której elementem jest również mechanizm ISDS. Podobne kroki poczyniło osiem innych krajów postkomunistycznych. Nietrudno domyślić się przyczyn tej nazbyt pochopnej decyzji. Strach przed konającym Związkiem Radzieckim zmusił niedoświadczonych polityków do rzucenia się w pułapkę zastawioną przez wytrawnych graczy z Zachodu. Efekt był łatwy do przewidzenia. Według CIA World Factbook Polska była dotychczas pozywana co najmniej szesnaście razy na ogólną kwotę 12 miliardów euro, z czego wypłaciła obcym przedsiębiorstwom dwa miliardy – a to dopiero początek. Według Marcina Wojtalika z Instytutu Globalnej Odpowiedzialności pewna zarejestrowana w Luksemburgu firma pozwała niedawno nasz kraj na kwotę kolejnych dwóch miliardów, choć wartość jej inwestycji sięgnęła zaledwie 500 milionów euro. Jego organizacja szacuje, że liczba wytoczonych Polsce spraw sięga nie szesnastu, ale już dwudziestu pięciu. Może ich być więcej, gdyż jak wspomniano wyżej cały system spowija nimb tajemnicy. Reprezentująca nasz kraj Prokuratoria Generalna Skarbu Państwa przy Ministerstwie Skarbu podaje bardzo szczątkowe informacje na temat toczących się procesów, na przykład zamiast konkretnych nazw przedsiębiorstw zagranicznych podaje wyłącznie państwo ich pochodzenia. Co gorsza, mogą to być firmy należące do polskich oligarchów, chętnie rejestrujących swoje spółki w innych krajach, zazwyczaj posiadających bilateralne umowy handlowe z Polską, które zwykle zobowiązują rządy do honorowania wyroków trybunałów arbitrażowych. W takiej sytuacji prawnicy na usługach bogatych Polaków skrupulatnie analizują treść poszczególnych traktatów handlowych i wybierają ten, który jest najbardziej korzystny przy ewentualnym pozwie. Następnie właśnie w tym państwie zakładana jest firma-wydmuszka naszego miliardera, istniejąca wyłącznie w celu wyłudzenia z budżetu pieniędzy podatnika. Co ciekawe, nawet Komisja Europejska, skądinąd gorąco popierająca sam projekt TTIP, wezwała do wypowiedzenia dwustronnych traktatów między państwami członkowskimi Unii, gdyż godzą one w istotę wspólnego rynku wewnętrznego Wspólnoty. Choć są one dla Polski niekorzystne, nie wiedzieć czemu nasze władze nie mają zamiaru ich zrywać. Podobnie wygląda sytuacja obowiązującej już od ćwierć wieku umowy ze Stanami Zjednoczonymi, która nie przynosi nam żadnych wymiernych korzyści, a tylko naraża państwo na powództwo ze strony pazernych korporacji. Co gorsza, Ministerstwo Gospodarki wzywa do umieszczenia ISDS w ramach TAFTA, choć większość rządów krajów UE jest temu przeciwna. O ile bilateralne umowy z państwami trzeciego świata są dla nich korzystne, o tyle nie widzą już żadnych powodów do zawarcia identycznego porozumienia z USA. Niemiecki minister sprawiedliwości Heiko Maas rozesłał do swoich europejskich odpowiedników list, w którym podkreślił, że wprowadzenie trybunałów arbitrażowych w krajach o cywilizowanych systemach sądownictwa nie ma najmniejszego sensu. W przypadku Polski jego apel trafił w próżnię. Politycy znad Wisły, zaczadzeni neokonserwatywną miłością do Wuja Sama, zupełnie ignorują tę jakże palącą kwestię i wolą w tym czasie wzywać naród do jedzenia jabłek na złość Putinowi.
Trudno się dziwić, że to właśnie system trybunałów arbitrażowych jest największą kością niezgody w dyskusji na temat TTIP. Jest on poważnym zagrożeniem dla suwerenności państw, które mogą być zmuszone do korygowania swojej polityki w zgodzie z interesami międzynarodowych korporacji, ze szkodą dla całych społeczeństw. Zagrożenia płynące z TAFTA nie ograniczają się bynajmniej do skutków ewentualnego zniesienia pozataryfowych barier handlu i machlojek w ramach ISDS. Wbrew hurraoptymistycznym wizjom eurokratów w rodzaju Karela de Guchta, Cecilii Malmström czy Danuty Hübner, wielu ekspertów prognozuje negatywny wpływ traktatu na płaszczyźnie makroekonomicznej. Wskutek wtargnięcia na europejskie rynki dotychczas blokowanych produktów zza oceanu może dojść do likwidacji około 600 tysięcy miejsc pracy. Nawet wyjątkowo optymistyczne badanie Fundacji Bertelsmanna wskazuje na wzrost zatrudnienia w granicach błędu statystycznego i przyrost PKB o mniej więcej 0.05%. Sytuację komplikuje fakt, że konkurencyjność europejskich przedsiębiorstw jest ograniczona z powodu wyższych cen energii, a także charakteryzujących Europę bardziej cywilizowanych standardów prawa pracy, ochrony konsumentów czy większej dbałości o środowisko naturalne. Ponadto europejskie firmy są zazwyczaj niewielkie, obroty 99% z nich nie przekraczają 50 milionów euro, co postawi je w trudnej sytuacji, gdy będą musiały konkurować z gigantami zza oceanu, jak również trudno im będzie skorzystać z drogiego systemu międzynarodowego arbitrażu. Co więcej, przyjęcie zasady wolnego handlu może doprowadzić do uruchomienia niebezpiecznego zjawiska konkurencji między państwami o stworzenie jak najlepszych warunków dla biznesu, co w oczywisty sposób przełoży się na pogorszenie warunków życia mieszkańców. Nic dziwnego, że ewentualne korzyści we wzroście PKB mają być iluzoryczne, zaś sama Komisja Europejska przyznaje, że będą one rozłożone nierównomiernie. Najbardziej mają skorzystać Wielka Brytania i Hiszpania, zaś we wschodniej części Starego Kontynentu przyrost PKB ma być śladowy. Warto dodać, że napływ amerykańskich produktów rolnych rozłoży na łopatki unijną politykę rolną. Europejskie przedsiębiorstwa rolne to zwykle małe, rodzinne gospodarstwa, które nie będą miały szans w starciu z potężnym przemysłem amerykańskim. Zniszczy to nie tylko ekonomiczne fundamenty europejskiej wsi, ale również doprowadzi do erozji ostatniego bastionu dawnej, chrześcijańskiej Europy.
Bezpośrednio zaangażowani w proces negocjacyjny urzędnicy Komisji Europejskiej bronią TTIP jako zupełnie niegroźnej umowy, ignorując przy tym uwagi ze strony sceptyków, np. o uprzywilejowanie amerykańskich przedsiębiorstw w porównaniu do firm ze Starego Kontynentu. Stosują przy tym zdumiewającą argumentację, np. wskazując na „ryzyko” dyskryminowania inwestorów w procesach sądowych z samorządami, co bardzo źle świadczy zarówno o priorytetach, jakimi się kierują, jak i zaufaniu do państwowego systemu sądownictwa poszczególnych krajów Europy. Niezależnie od szkodliwej postawy brukselskich eurokratów, opozycja w Parlamencie Europejskim narasta, choć na razie głównie na skrajnych skrzydłach politycznego spektrum, częściowo również w łonie chadecji. Według opublikowanych przez samą KE badań aż 97% obywateli Unii sprzeciwia się przyznawaniu ponadnarodowym korporacjom przywilejów. Wskutek nacisków zawieszono chwilowo negocjacje nad uwzględnieniem ISDS w TAFTA, jednak w dalszym ciągu podejmowane są próby przemycenia trybunałów arbitrażowych tylną furtką. Jeśli Europejczycy nie powstaną przeciwko tej niezwykle zuchwałej próbie narzucenia im przez Stany Zjednoczone skrajnie leseferystycznych zasad wymiany handlowej, mogą się wkrótce obudzić z ręką w nocniku pełnym ekskrementów neoliberalnej doktryny. To zaś w praktyce będzie oznaczać znaczące pogorszenie poziomu życia i polityczną wasalizację Europy. Uwaga ta tyczy się szczególnie Polaków, gdyż to właśnie Europa Środkowa zostanie najmocniej dotknięta negatywnymi skutkami TTIP. Na razie jednak nasi przywódcy prześcigają się w konkurencji machania szabelką w kierunku Putina. Wuj Sam jest z pewnością wielce rad z takiego obrotu spraw.
Rafał Sawicki