Nad przyczyną wyjątkowej cierpliwości polskiego społeczeństwa zastanawia się wielu Polaków i nie-Polaków. To rzeczywiście zastanawiająca cecha, która niewątpliwie została nabyta po 1945 r.
Ale już na samym początku trzeba zaznaczyć, że jak zawsze ma ona swoje cechy ujemne i dodatnie. O ujemnych nie warto wspominać, bo jaki jest koń każdy widzi. Natomiast, i to jest również ciekawe, cechy dodatnie są niezauważalne – jak niewidzialna ręka rynku. Jedną z takich cech jest wyjątkowa odporność na podburzanie nas w kierunku rewolucji społecznej… Tyle starań, tyle wysiłku, a oni wciąż chcą pić piwo i bawić się. Ba, ciągle nie rozumieją, że wokół nich toczy się walka na śmierć i życie o nowy podział świata, o nowych niewolników, o jak największą komasację kapitału i środków. Co jest, żyją jakby na innym świecie.
Rozumując nieco szerzej można nawet zaryzykować przypuszczenie, że ta owa polska bierność zmieniła kolejność roszad w Europie Środkowo-Wschodniej. Po rozpadzie Czechosłowacji i Jugosławii nie przyszła kolej na Polskę (najważniejsze państwo w tej części Europy), lecz na Ukrainę. Owszem, można dyskutować, że Ukraina geopolitycznie posiada ważniejsze położenie niż Polska, że nie należy do żadnego paktu politycznego i stąd większa bezbronność, że jeszcze jest prawdziwie wolna i trzeba stoczyć bój o wpływy, że polska gospodarka jest podporządkowana niemieckiej, a ukraińska jeszcze nikomu itd. Trudno jednak zaprzeczyć, że po wcześniejszej neutralizacji naszego kraju znacznie łatwiej byłoby zdmuchnąć Ukrainę. Polska nie jest bowiem jeszcze bezbronna, skoro po likwidacji narodowej gospodarki (każdy konflikt czyni nas bezbronnymi) i narodowych stoczni (ograniczenie zarobków państwa), wykonano zamach na największy holding węglowy na Śląsku i prawdopodobnie w Europie.
Wyścig świadomości z destrukcją
Artykuły Witolda Gadowskiego wielokrotnie mnie inspirowały. Tak też stało się i w tym przypadku. Odnosząc się do tekstu pt. „W czerwonym powiciu” (Wsieci nr. 53/2014 z 29.12-11.01.15), tym razem chciałbym jednak temat rozszerzyć. Gadowski odwołuje się do badań amerykańskiego psychologa Martina Seligmana, autora pojęcia, które budzi zachwyt polityków: „wyuczonej bezradności”. Prowadził on eksperymenty z pasami, które najpierw zamykał w klatce z podłączonym prądem, a następnie te same psy przenosił do drugiej, bezpiecznej i puszczał wolno. Skutek był taki, że w pierwszym przypadku psy po kilkunastu próbach uwolnienia, rezygnowały z walki i biernie kładły się na podłodze znosząc ból. Swojej postawy nie zmieniły w drugiej klatce, która nie była podłączona pod prąd, i z której mogły łatwo uciec. Tak zachowują się udomowione psy, ale o eksperymencie z wilkami nie słyszałem.
W artykule, ze względy na objętość, zabrakło miejsca na rozwinięcie tego wątku. Nie będzie go też i tutaj. Ale sens jest taki, że psy nie poddały się ze względu na brak sił, czy zakłóceń organów wewnętrznych, lecz powodem rezygnacji była apatia i rezygnacja. I to jest słowo-klucz. Podobne eksperymenty przeprowadzono na szczurze. Wrzucano go do śliskiego naczynia i po kilkunastu minutach walki, tonął. Gdy jednak w odpowiednim momencie podano mu kij i dzięki niemu mógł uratować życie, wrzucony ponownie do tego samego pojemnika utrzymywały się już przez kilka godzin czekając na kij. Teraz jasno widzimy jaką moc ma nadzieja i skąd tak wielkie zainteresowanie psychologią i socjologią społeczną. Nie trzeba chyba dodawać, że przenosząc to wszystko na grunt ludzki możemy mieć do czynienia z podobnymi zachowaniami.
Możemy, ale nie musimy. Gadowski ma rację pisząc: przez cały okres PRL byliśmy tresowani, że każde działanie może się skończyć źle, potem 25 lat III RP jedynie wzmocniło w nas poczucie, że aktywność pogarsza naszą sytuację. <Wyuczona bierność> w konsekwencji doprowadza do poczucia, że nie widzimy związku pomiędzy działaniem a poprawą naszej sytuacji. Biernie znosimy kolejne szoki i tłumimy agresje do wewnątrz. Polacy zostali w wielkiej swojej części wytresowani do bierności do podległego oczekiwania na to co się stanie.
To zdanie ogólnie jest poprawne, ale tylko w stosunku do pokolenia, które fizycznie (poprzez szkołę i propagandę) zdołano oddzielić od przedwojennego przekazu. Warto też zauważyć, że bierny opór wobec komuny zaczyna słabnąć w miarę wymierania pokolenia wychowanego w II RP. Kolejnym przykładem spod ręki jest chociażby popularny film „Czas honoru”. Odcinek pokazujący czasy powstania, wręcz urąga ówczesnej rzeczywistości. Ba, przypomina propagandowy film z czasów PRL. Wszystko tam jest sztuczne i niewiarygodne. Oddział idący na akcje (szkoła) nie przypomina nawet peerelowskich zuchów, a co dopiero Powstańców Warszawskich. Takie przykłady można mnożyć.
„Byliśmy tresowani”, owszem, ale w okresie powojennym tradycyjny dom miał jeszcze wpływ na dziecko, próbował neutralizować komunistyczne działania i na początku nie było jeszcze tak źle. Dowód mogę oprzeć o swój przykład: do szkoły podstawowej i średniej chodziłem na ziemiach zachodnich. W podstawówce i szkole średniej mieliśmy tylko po jednym koledze, którego można by uznać za będącego pod wpływem komunistycznej ideologii. Pozostali do byłego ustroju mieli stosunek, jeżeli nie wyraźnie negatywny, to co najmniej obojętny. W organizacjach młodzieżowych aktywiści partyjni byli wyśmiewani i eliminowani z koleżeństwa. Całe zło zaczęło dziać się później, gdy w grę zaczęły wchodzić warunki bytowe. W tym właśnie czasie następował proces kupowania ludzi i sterowanie nimi w kierunku zaprzaństwa i kłamstwa, a więc nieodwracalnych sytuacji, z których po dziś większość nie może się wyparpać. Na każdym poziomie. Ten układ wcisnął ludzi w walkę zaprzaństwa z przyzwoitością, w wyścig świadomości z destrukcją w obronę świadomie absurdalnych pozycji. Tak było w PRL i kilka lat po jego rozpadzie.
Dziś w tej materii niewiele się zmieniło, ale w międzyczasie doszły nowe elementy: internet, w którym zwłaszcza młodzież realizuje swoją sztuczną wolność oraz różnego typu zabawki elektroniczne, które dają poczucie współudziału w rozwoju technologii. To wszystko jest potrzebne, ale zachwiana została rzecz najważniejsza – proporcja. Recepta na dobre życie nie istnieje. Do tego doszły jeszcze narkotyki, dopalacze, obniżył się poziom wykształcenia, a co za tym idzie i ogólny horyzont postrzegania. Gdy to wszystko sprasujemy w jedną całość zauważymy, że jesteśmy „skajdankowani” stalowymi linami kredytów i długów. Jesteśmy więc niewolnikami nie tyle świadomości, co systemu, który nas opętał.
Czy tacy byliśmy?
Nie! Nie, nie byliśmy ani śliniącym się psem pawłowa, ani zrezygnowanymi zwierzętami w klatce lub śliskiej misce. Aby się przekonać o tym, wystarczy wydłużyć perspektywę. Zamkniętą klatką był okres zaborów. Temperaturę podgrzewał nie jeden zaborca, lecz trzech. Kolejne powstania można by porównać do prób uwolnienia się z klatki. Fakt, że w czasie 123 lat niewoli targały nami różne nastroje społeczne, ale w 1920 r. uwolniliśmy się z matni i nie położyliśmy się na brzuszku, jak w III RP. Stworzyliśmy państwo, jeszcze wprawdzie niedoskonałe, ale takie, które dawało szansę na rozwój całości i każdemu. Zbudowana jedność (pomimo wewnętrznych waśni) pozwalała nam wspólną obronę w 1939 r., a podczas okupacji na stworzenie Podziemnego Państwa z Sejmem, deklaratywną 300-400 tys. armią, z najlepszym wywiadem na świecie i społeczeństwem, które w warunkach pozbawionych przywództwa wiedziało co ma robić. Czy coś podobnego może stworzyć nieskoordynowany naród na niskim poziomie moralnym i miernym poziomie wiedzy o samych sobie? Ba, czy coś takiego ktokolwiek stworzył gdziekolwiek? Nasi przodkowie nie byli doświadczalnymi psami, jakich chciał zrobić z nich powojenny okres, lecz wilkami, których dziś sprowadza się do roli psów. Ci szlachetni ludzie nie poświęcali krwi i życia dla swojej wygody, lecz myśleli o przyszłym pokoleniu, o Tobie i kraju, w którym każdy z Was będzie musiał żyć. Tym właśnie się różni tamto pokolenie od obecnego. I dlatego doświadczenia Seligmana może dziś okazać się skuteczne.
Czy wszystko stracone?
Ale czy to jest wina młodego pokolenia? Uwolnione z peerelowskiego getta na zasadzie wybuchu, w kolejnych falach wielu z nich rozjechało się po całym świecie – tak samo, jak podczas II wojny. Za chlebem, przygodą, z ciekawości wyjechało kilka milionów. Być może po kilku lub kilkunastu latach chmurnych i durnych tułaczki, to emigracja zaczyna tworzyć archipelag polskości. Tam przebija się refleksja, że jednak jesteśmy Polakami, i co ważniejsze – świadomość, że nie jesteśmy gorsi. Można zawołać „O Boże”, po ponad 200 latach modłów i wiązania wszelkich nadziei do Zachodem, dochodzimy do wniosku, że nie jesteśmy gorsi!? Kulturowo, to bardzo doniosłe odkrycie, które przeistacza się w przekonanie. Oznacza to koniec kompleksów. I jaka z tego korzyść?
Właśnie w tych ludziach w szybkim tempie wypłukiwana jest komuna. Czy się sprawdzą, pokaże czas. Nie możemy jednak zapominać, że od 1945 r. żyjemy w geopolitycznym położeniu piastowskim, że nie jest już ono na pograniczu dawnych cywilizacji, oraz że nie historia kresów powinny zaprzątać nasze umysły, lecz bardziej to, co działo się w Wielkopolsce – przynajmniej od Wiosny Ludów. Nie siłą, lecz posługując się rozumem możemy odnaleźć swoje miejsce na ziemi i zagospodarować je według własnych potrzeb.
Ryszard Surmacz